środa, 17 sierpnia 2011

Stary, dobry, dziwny Zachód


Aczkolwiek ostatnimi czasy XIX-wiek wślizguje się do fantastyki głównie za sprawą ultrapopularnego steampunku, zwykle w pakiecie z Brytanią czasów królowej Wiktorii, amerykanie mają własną mitologię pogranicza osadzoną w tych samych czasach, która z fantastyką od dawna miesza się chętnie. Mowa tu oczywiście o westernie, a co za tym idzie gatunku określanym jako Weird West. Mieszanie klimatów Dzikiego Zachodu z okultyzmem, magią, stworami rodem z horrorów i wszystkim, co dziwne i przerażające ma w popkulturze amerykańskiej (i nie tylko) długie tradycje. Co jakiś czas z wplatania wątków fantastycznych do perypetii kowbojskich rodzi się coś ciekawego - za moich czasów licealnych były to chociażby pamiętne Deadlands czy elementy Mrocznej Wieży Kinga (na pewno ciekawsze, niż cała "meta" otoczka, która czyniła cykl coraz bardziej nie do czytania). Weird West nadal wraca, o czym świadczy tegoroczne filmidło Cowboys & Aliens (oparte na komiksie zresztą), mające jeszcze w tym miesiącu wkroczyć na nasze ekrany. Kowboje kontra kosmici - ten pomysł mógł zaowocować albo tragedią, albo eksplozją zajebistości. Według recenzji bliżej pierwszego niż drugiego, choć film z obsadą Craig-Ford-Rockwell-Wilde nie powinien się przecież nie udać... się zobaczy. W każdym razie, wróćmy do tematu i uznajmy rychłą premierzynę tego "arcydzieła" za dobry pretekst by sprawdzić, co Sieć ma do zaoferowania w temacie Wydziwaczonego Zachodu.


Grafika należy do Erin Mehlos

Pierwszą i najlepszą propozycją dla spragnionych fantastycznych rewolwerowców jest ciekawie zapowiadający się komiks sieciowy Next Town Over, który wystartował w zeszłym październiku. Stworzyła go scenarzystka i ilustratorka Erin Mehlos, znana z dość rozpoznawalnego webcomicu Hell's Corners, a także z antologii 24-stronicowych komiksów narysowanych w 24 godziny (godzina na planszę), która zahaczyła o nagrodę Eisnera w 2005 roku. Next Town Over to historia pary wagabundów, ścigającej się nawzajem po Dzikim Pograniczu. John Henry Hunter to elegancki łotr w odziany w biel, który ceni sobie towarzystwo dam i dysponuje pokładami wrodzonej bezczelności. Aha, i włada ogniem - sądząc po dotychczasowym przebiegu akcji, po prostu uwielbia podpalać cokolwiek nawinie się pod rękę. Jego przeciwniczką jest Dr Vane Black, rudowłosa, blada i chuda mroczna postać, która nie cofnie się przed niczym, by dopaść Huntera. No właśnie, klasycznie motywem jest tu zemsta - choć za co mści się Black, ciężko jeszcze wywnioskować. Prawdopodobnie ma to coś wspólnego, że Vane jest prawdopodobnie... martwa. Być może mamy do czynienia z cyborgiem, lub czymś w rodzaju potwora Frankensteina. Nie do końca wiadomo, na razie sugeruje to tylko brak krwi w ciele Black oraz fakt, że powieszenie jej na gałęzi nie spowalnia pogoni za długo (no, są jeszcze niejasne scenki retrospekcji). To właśnie tajemnica przeszłości, ukryta w scenkach przerywających dynamiczne pojedynki i pościgi, jest napędem rozwijającej się i intrygującej fabuły. Bohaterowie spotkali się już kiedyś, i to spotkanie skończyło się źle dla dziewczyny - tyle jest pewne, a elementy układanki są podrzucane czytelnikowi powoli, acz metodycznie. Drugą zaletą jest fakt, że i Hunter i Black nie cofają się przed niczym, by postawić na swoim - oglądamy więc pojedynek skończonych drani, co zawsze jest ciekawe. Wreszcie rysunki. Szczegółowe w sposób drobiazgowy, kreska oryginalna i kojarząca się nieco z filmami animowanymi (zwłaszcza projekty postaci), pełny i bogaty kolor (w retrospekcjach stylowa sepia). Wszystko bardzo profesjonalne, bo i autorka ma nadzieję na wydanie komiksu na papierze. Warto śledzić, bo zapowiada się ciekawie, klimat westernu oddany prawidłowo i niezaburzony dość delikatnym fantastycznym tłem, a kiks jest tylko jeden - kto mi wytłumaczy WTF dzieje się na ostatniej planszy pierwszego rozdziału?

Głodnym Weird Westu podrzucę jeszcze info, że Erin zaprojektowała także okładkę do Fistful of Reefer, powieści autorstwa Davida Marka Browna (który określa sam siebie redneckiem i twierdzi, że przekształcił się w pisarza przez chlanie więcej, a zarabianie mniej). Meksykański wypasacz kozłów i jego indiańscy kumple walczący przeciwko Strażnikowi Teksasu z obsesją na punkcie wyplenienia nowej używki - marihuany? W dieselpunkowym sosie i z chupacabrami na dokładkę? Brzmi jak książka dla mnie, szkoda, że nie sprowadzam sobie takowych z zagranicy. Więcej tutaj.

Obrazek należy do Dawn Wolf, http://artofdawn.deviantart.com

Czas na drugą komiksową historię w tym poście. Tym razem Dziki Zachód odradza się w przyszłości. Postapokaliptycznej, należy dodać, a jeśli jeszcze nadmienię, że za upadek dawnej cywilizacji odpowiadają zawsze mile widziane na tym blogu podgniłe zombiaki? Nice. Wielka zombie-wojna, taka w typie Brooksa, zmiotła dawny porządek, ale ludzkość wygrała. Zbudowała sieć Bezpiecznych Stref, w których życie rozkwita w najlepsze, z dala od martwych hord, gangów i innych przyjemności pustkowi. A to dopiero początek. Bo choć, od razu ostrzegając, dzieło Dawn Wolf i Clinta Wolf charakteryzuje się bardzo amatorsko-ubogą grafiką i mocnym przegadaniem, jednego odmówić mu nie można. Wykręconej idei przewodniej. Jeśli nadmienię, że komiks zowie się Zombie Ranch, to chyba będzie mówić samo za siebie. Tak, w rzeczywistości przedstawionej ocaleni z wojny hodują swoich martwych wrogów. I to tak po staremu, iście kowbojsko - mamy znakowanie zombie, wypasanie zombie i przeganianie stad zombie z jednego skraju Ameryki na drugi. Są też wielkie rancza, a właścicielką jednego z nich jest Susannah Kane, rudowłosa "kałbojka" będąca protagonistką opowieści. Śledzimy więc życie rudej w Stetsonie i jej kumpli po fachu, może i proste, może i pełne znoju, ale owocne w dziwności. Dowodzi choćby tego fakt, że mieszkańcy rancza występują w reality show o własnym życiu, a złowieszczy producenci, demonstrujący swoją obecność w postaci latającej kulki-kamery-robota, będą oczywiście mataczyć. Oprócz oryginalnej koncepcji, zaletą Zombie Ranch jest dopracowany i rozbudowany świat. Poważnie, szczegółów historyczno-społecznych jest w cholerę i ciut więcej. Są nawet ciekawsze, niż trzon akcji komiksu. Choćby dlatego można rzucić okiem na to dziełko, choć trzeba też umieć wybaczać wiele, bo obiektywnie jest to co najwyżej średniak.

Aha, Clint prowadzi też w miarę ciekawego bloga, na którym piszę felietoniki w tematyce zakresu martwiaki - Weird West. O, a najnowszy wpis jest o Cowboys & Aliens (no co, muszę usprawiedliwić nieuzasadnione nawiązanie ze wstępu).

Ostatnią rzecz, jaką przedstawię dzisiaj, jest serialem sieciowym., zakrojonym docelowo na 12 odcinków. Ale bliskim webcomicom. W taki prosty sposób, że pomysłodawcą i napędem twórczym jest w tym przypadku Nicholas Gurewitch. A kto zacz? To autor kultowego (nie przesadzam) komiksu internetowego The Perry Bible Fellowship. Od dawna dostarczającego abstrakcyjnego, absurdalnego, makabrycznego, inteligentnego i zwyczajnie dziwacznego humoru internautom dużym i małym. Perry Bible wróci pewnie na tym blogu, bo jest straszliwie fajne. Trails of Tarnation zachowuje zaś klimat komiksowego starszego brata, wtłaczając go rzeczywistość klasycznego westernu. Umiejętnie - z pracą starej kamery, sztuczną scenografią pustkowi, animacjami poklatkowymi i trzaskami na audio włącznie. Jest to historia dwóch kowbojów  - Jeffa i Dereka - którzy ukrywają się na odludziu przed stróżami prawa. Samotne życie w namiocie nie jest jednak monotonne. Raczej dziwne, bardzo dziwne, bo surrealistyczne sytuacje zdarzają się naszym bohaterom co chwile. Jest jak najbardziej weird, a gęsto często głupkowato, bo i kowboje niezbyt mądrzy, i scenarzysta niezbyt normalny. Więcej nie mówię, zostawiam was z najnowszym i najdłuższym epizodem, zapisem epickiej konfrontacji człowieka z naturą. Z mrówkami, znaczy się.


Ants!: Trails Of Tarnation - Chapter 3 from New Picture Agencies on Vimeo.


LINKI:

Brak komentarzy: