wtorek, 25 września 2012

Spiczastouchy na Zachodzie czyli jak organizować kolizje estetyk


Sieciowe geekostwo mash-upem stoi. Nie, naprawdę. I żeby nikt mnie nie brał za słówka i dlatego, że lepszych, bardziej konkretnych określeń zdefiniowano wiele - nie chodzi mi tylko o sensu stricto zderzenie dwóch lub więcej popkulturowych produktów tak, żeby nastąpiła fuzja w odrębny, prezentujący własną jakość przejaw tejże, ale też wszelkie branie czegoś i wrzucanie do innych klimatów, estetyk, konwencji - coś jak steampunkowe przeróbki, o których wiadomo, że każde dzieło funkcjonujące w nerdosferze ma już swoją "parową" wersje na Deviant Arcie. Ale jeśli ktoś jest ciągle w Sieci i krąży sobie po działalności  fandomów, ten przytaknie - fuzje ulubionych serii/dzieł z innymi oraz ich przerabianie na nowe estetyki to coś, co dosłownie wysypuje się z ekranu. Możemy pojawić się w necie, by pograć w Mario uzbrojonego w pistolet z Portala albo przejść klasykę NESa Samus z Metroida albo Simonem z Castlevanii. Zawsze, jak potrzebujemy mega-zbioru wszystkiego retro, czeka też wierny Abobo. Potem czytamy fanfika, gdzie Harry Potter spotyka załogę Enterprise albo Superman ląduje w świecie Gwiezdnych Wojen (to z tyłka wzięte przykłady, ale pewnie i takie są... jak macie się ochotę zadziwić w poniedziałek, to Cracked dało kiedyś podsumowanie najbardziej odjechanych... erotycznych crossoverów w fan fiction), ewentualnie powieść sieciową, której bohaterzy strzegą porządku w multiwersum złożonym z każdego świata popkultury kiedykolwiek wymyślonego.Obrazki i komiksy - wiadomo, także znajdziesz wszystko, a agregaty nerdowskich newsów podsuną Batmana w latach 50-tych, Avengers w Średniowieczu i kolejne steamowe przeróbki, naturalne. Tak, takich radosnych zderzeń estetyk i konkretnych dzieł jest wiele. A w sieciowych produkcjach filmowych?


Próby były. Wiadomo zaś, że najlepiej zderzać coś, co jest na czasie... albo coś, co pamięta każdy, produkty popkultury będące uniwersalnym, nostalgicznym doświadczeniem nerdów. Dlatego wdzięcznym tematem do mash-upowania są wszelkie gry Nintendo. Każdy młody geek z obecnie najaktywniejszych w naszym światku pokoleń spędzał dnie przed telewizorem grając na NESie i SNESie (lub, in Poland only, na jedynym i niepowtarzalnym Pegasusie), 64 i Gamecube to klasyczne platformy dla koneserów Nintendo, a Wii zmieniło casual gaming i ruchowe sterowanie w najlepszy biznes na rynku. Powszechnie rozpoznawalne, memetyczne postaci, familijna otoczka gotowa do łatwego zastąpienia właściwie wszystkim, mechanizmy grania tak podstawowe i klasyczne, że nie trzeba ich tłumaczyć. Czego chcieć więcej? Na portalu Escapist wyświetlano kiedyś taką próbę, There Will Be Brawl, która już crossoverową bijatykę postaci Nintendo z serii Super Smash Bros. wrzucała w świat przekształcony na modłę pulpowych powieści noir. Oglądało się to dość ciekawie - śledzenie Luigiego jako zniszczonego życiem i dekadencją ostatniego sprawiedliwego, romansującego z Peach za plecami Mario było osobliwym doświadczeniem, a smaczki typu Kirby jako Hannibal Lecter franczyz Nintendo trafiały w sedno. Z tym, że widz nie będący fanatykiem gier japońskiej firmy zwyczajnie odbijał się od tematu, nie łapiąc TYSIĘCY (prawie dosłownie) nawiązań i mrugnięć okiem, przez co szybko tracił zainteresowanie. Jedna próba to mało na rozległe działania internetowych maniaków gier wideo i w tym roku telewizja YouTube'owa The Game Station zaproponowała nam konkretniejszy, lepiej zrobiony mash-up. Zderzenie serii The Legend of Zelda ze spaghetti westernem w tradycji wspaniałej trylogii Sergio Leone. Ma też ono jedną zaletę. Jest zrozumiałe dla każdego, idealnie skrojone jako rozrywka dla kogokolwiek, kto miał minimalną styczność z giercowaniem. I mówi to ktoś, kto deklaruje, że Linka i spółki nie lubi, nie tyka się i nie zamierza. 

Przyjrzyjmy się, w wygodnych punktach, wyznacznikom dobrego internetowego mash-upu, jakie spełniła produkcja TGS.


1. Bierze z obu źródeł tylko to, co esencjonalne

Żeby mash-up trafił do szerszej widowni, musi być zrozumiały. To banał, ale jak wykazano u góry odejście od niego może wyalienować trochę tego typu zabawę. By zapewnić czytelność, bierzemy tylko to, co od razu każdemu kojarzy się ze zderzanymi dziełami - nawet temu, kto kontakt z nimi ma powierzchowny. Owszem, pomrugać okiem do wyznających się na rzeczy nie zaszkodzi, by zdobyć dodatkowe punkty, ale trzon musi dostosować się do tego wymogu. Fistful of Rupees to zadanie spełnia. Z Zeldy bierze bumerang, łuk, podstawy mechaniki RPG (napoje lecznicze, serduszka, sklep z przedmiotami), szkielet fabuły/postaci oraz najbardziej memotwórcze elementy z całej historii serii (choć głównie czerpie garściami z kultowego Ocarina of Time), jak irytująca wróżka-podpowiadajka Navi, postać Sheika, okarynę, zły księżyc z Majora's Mask czy starca, co rozdaje różne rzeczy w jaskiniach. Z trylogii Leone bierze zaś bezimiennego antybohatera, pojedynek między trzema rewolwerowcami, malownicze pustkowia, specyficzną muzykę, brudne i brutalne realia i skrzynię ze skarbem. Prostota? A jakże. Zarzucano nawet w komentarzach w różnych miejscach, że to nie oddaje głębi i skomplikowania westernów z Włoch w żaden sposób, tylko bierze powierzchowne skojarzenia, na które byle przechodzeń by wpadł. To dla mnie nie jest wada. Popkulturowa czytelność nie potrzebuje kopiowania całej atmosfery, stylu filmowania (ach te długie, pozbawione akcji sceny), moralnej dwuznaczności. Tu potrzebny jest małomówny zabijaka i Mexican standoff.

2. Z lekkością generuje interakcje między oboma zderzanymi estetykami

To też nie wymaga zastanowienia - skoro już zderzamy, trzeba kreatywnie przypilnować, by między oboma dziełami zderzanymi zaistniał jakiś dialog, przetwarzanie jednego przez drugie. Tutaj oczywiście to przede wszystkim gra przegląda się w konwencji westernowej, ale w sposób udany. Znajdziemy sporo fajnych przetworzeń, oczywistych (jak choćby przekładanie geografii growej na świat przedstawiony) i mniej - nie ma sensu wymieniać wszystkiego, ale parę rzucających się w oczy przykładów... Fakt, że Link jest typowym "milczącym protagonistą" wykorzystano mu do dorobienia tak ważnej enigmatyczności samotnego wędrowca. Posiadanie przez bohatera gierkowego kilku żyć ładnie zmienia się w typową "niezabijalność" prawdziwego westernowego twardziela. Nawiązania, takie jak nazywanie Zeldy księżniczką, da się podać jako "teksty" antagonisty. Legendarny artefakt Triforce może się równie udanie przekształcić w stereotypową mapę skarbu z bardziej kiczowatych odsłon Dzikiego Zachodu. A jeśli coś nie bardzo przekłada się na westernową estetykę, można zawsze zrobić z tego komediowy element - tak działają przeciwnicy zwani Moblinami, tutaj zdegradowani do gangu typowych idiotów na posyłki Wielkiego Złego bez znaczących zmian w projekcie postaci oprócz faktu, że nie są już świnioludami (przynajmniej z wyglądu, bo z mentalności...).


3. Jest zrobiony ze zrozumieniem, że fabuła jest tu absolutnie pretekstowa

Nie jestem orędownikiem intrygi traktowanej jako pretekstu... chyba, że jest to uzasadnione. A mash-up nie ma oferować nam porywającej fabuły. Mash-up ma w intrygujący i nieoczekiwany sposób połączyć dwa odległe bieguny. Fabuła... w sumie by w tym przeszkadzała, naprawdę. Dlatego Fistful of Rupees zadowala się prostą jak drut historią - zabili starucha, młody Nikt się mści, zły pułkownik Ganon jest zły i łasy na skarb, a dobra Zelda jest dobra i chce opiekować się sierotkami (łzy wzruszenia na 3... 2... 1!). I tyle - na początku jest triumfalne wmaszerowanie herosa do miasteczka, na końcu pojedynek i odjazd w stronę zachodzącego słońca. Historia nie przeszkadza w radosnym miksowaniu, zadanie wykonane. Nawet lekki przekręt, że tu Porywana Dziewoja w Potrzebie rozgrywa w sumie karty, to tylko miłe mrugnięcie okiem.

4. Ładnie wygląda i ładnie brzmi

W mash-upie efektowna strona wizualna jest bardzo ważna... żeby wrócić do tłuczonego przykładu, naszej uwagi nie zwróci byle obrazek Chewbacci w goglach, ale całe Gwiezdne Wojny udanie wrzucone w świat wiktoriański z poszanowaniem oryginalnych projektów na pewno tak. Estetyka liczy się bardziej, gdy mamy do czynienia z małą produkcją filmową, bo ona ma spore ograniczenia, a bez efektownego pomysłu na to, co widzimy, odbiorca zwyczajnie nie wkręci się w produkcje. Dlatego Fistful of Rupees jest wykonane bezbłędnie. HD i wszystkie technologiczne bajery to jedno, ale to nie wszystko. Dlatego mamy znakomite, autentyczne pustkowia (z, jeśli wierzyć ekipie, autentycznym upałem) z symbolicznym, ale brudnym i odpowiednio "skleconym z tego co pod ręką" miasteczkiem pogranicza. I przede wszystkim kostiumy/rekwizyty. Punkt poszanowania dla oryginalnego designu odrobiono na piątkę, zachowując wzór, ale aplikując minimalizm i odrobinkę Dzikiego Zachodu. I bez wrażenia typu "kiepski cosplay", nękającego takie próby. Zielone poncho Linka i charakterystyczna sprzączka paska, suknia księżniczki przerobiona na prostą sukienczynę z zachowaniem stylu, kowbojski wariant image'u zamaskowanego Sheika - jest to przemyślane i z pomysłem. Sztylety, pistolety i tak dalej jakoś przywołują też świat Zeldy, a drobnostki typu leczniczy potion w słoiku kojarzący się z bimbrem dla spracowanych bydłopasów dodają klimatu. A obok scenografii znajdziemy jeszcze wcale nie porażające nieudactwem walki (cyfrowa krew w dwóch miejscach psuje obraz strony produkcyjnej bez skazy), pomysłowo dające wykorzystywać protagoniście zestaw mało westernowych broni z gier. Muzyka? Pracował nad nią telewizyjny kompozytor (między innymi Jak Poznałem Waszą Matkę) i zrobił porządne udawanie Morricone... użytkowe i bez zbędnego naśladownictwa, też wybierając tylko obowiązkowe motywy. Mamy więc pełne patosu wejścia meksykańskich trąbek, lekko przesterowaną gitarkę, akustyka plumkającego w odpowiednich momentach, eteryczne damskie wokalizy. Oczywiście z lekkim dodatkiem gry - "okarynowy" motyw główny zgrabnie spaja estetyki w całość, nie tracąc brzmienia jak z trylogii Leone.


5. Wykorzystuje kilka znanych twarzy by wyzyskać symbiozę z Internetem

Jeśli robimy amatorski filmik, to nie jest cecha bardzo potrzebna, ale i amatorski filmik ma małe szanse na spełnienie poprzednich czterech wymogów. Natomiast jako produkcja jednak z jakimś zapleczem finansowym i pragnąca wypadać profesjonalnie, Fistful of Rupees potrzebowały jakiś znanych zawodników. Choćby po to, żeby przyciągnąć uwagę ludzi, którzy surfują po internetowym świecie okołogrowym czy zwyczajnie spędzają na YouTube za dużo czasu. Jako, że miniserial ten ma takie szczęście, że został zrobiony przez i dla zarabiającej, popularnej telewizji internetowo-tubowej oraz przez duet scenarzystów/reżyserów pracujący dla niej, zebranie obsady nie będącej obcą dla oczu miłośników gier przesiadujących w Sieci nie było problemem.Wszyscy pierwszoplanowy to YouTube'owi celebryci. W milczącej roli Linka Tj Smith, aktor lansujący się na własnym kanale. Zeldę zagrała Lisa Foiles, growa dziennikarka, która zaliczyła wszystkie znane portale o tej tematyce (kiedyś wspominałem, że jest ona dość irytująca, a mimo to człowiek osobliwie lubi ją oglądać). Złego pułkownika Ganona gra (dość kiepski, ale lubiany) sieciowy komik Rawn, a obok jeszcze popularni vlogerzy Jesse Cox i Dodger. Okej, taka obsada nie gwarantuje, że ktokolwiek sprosta aktorskim wyzwaniom - idzie im w miarę, ale bez zachwytów (tylko Rawn może trochę poszaleć, udając wieśniacki akcent i sypiąc czerstwymi tekstami na prawo i lewo - co wyszło całkiem spoko). Ale taki, a nie inny casting a) gwarantuje, że względna internetowa popularność obsady podniesie rangę produkcji (za tym idzie też dodatkowa reklama b) tworzy wrażenie, że filmem/miniserialem zajmowali się ludzie, którzy autentycznie kochają gry, te klimaty i wiedzą w jakiej bajce siedzą (w końcu na tym budują "kariery" w Sieci) i projekt od razu wydaje się dopieszczonym dzieckiem wczutych fanów.


Umówmy się, Fistful of Rupees to nie jest jakieś wiekopomne dokonanie na polu seriali internetowych. Ta produkcja to błyskotka bazująca na świetnym efekcie, do obejrzenia raz (jak każdy mash-up dla samego mash-upu przy drugim podejściu traci zaletę świeżości) z dużą szansą, że za tydzień się o niej  zapomni. Ale dzięki samemu dobremu wykonaniu i pomysłowości pokazuje, że sieciowe nerdy z odpowiednim zapleczem są już w stanie filmowo zderzać swoje ulubione popkulturowe dziełka - co jest jednak większym przedsięwzięciem i trudniejszym jednocześnie  niż napisanie strawnego fanfika czy zrobienie zarąbistej grafiki - i można to oglądać z przyjemnością nawet, jak nie lubi się jednej ze składowych. Dla samego czynnika fanowskiego postmodernizmu. The Game Station osiągnęło swój cel - projekt był szeroko komentowany w internecie, spotkał się z dobrym przyjęciem recenzentów i szarych graczy, wygenerował trochę hejtu ze strony hardkorowych zeldowców (nie będę litościwie się wypowiadał, jakie mam nastawienie do tych, co traktują przygody Linka jak Biblię), pokazał, że da się zrobić coś porządnego w tej sferze. Twórcy dają do zrozumienia, że to początek szerszej inicjatywy - i ja ich pomysły chętnie zobaczę. Zwłaszcza, że wypada to niemal pioniersko jeśli chodzi o poziom - konkurencja w postaci Machinimy, równolegle też pożywiająca się Nintendo, pokazała jedynie, że ideę może i miała, ale wykonanie... hmm... tak, zdecydowanie Fistful of Rupees to najlepszy dotychczas fanowski mash-up w wersji filmowej.







Brak komentarzy: