Wampiry to dziś trudny temat, na który w obliczu ich nowej epoki dominacji w popkulturze najłatwiej narzekać. I można by, co mi się parokrotnie w różnych miejscach zdarzało, ale z drugiej strony... produktywności i oryginalności w tym mało, a i szkoda mi rugać bladych ziomków z kłami, bo od dziecka wampiry były (w sumie i są) dla mnie mega tematem i miałem (w sumie i mam) skłonność do pochłaniana wszystkiego co dobre lub uciesznie niedobre a związane z potomkami Draculi. Ograniczmy się do stwierdzenia, że w najnowszej erze kultu krwiopijców najlepsze, co było, ukazywało się na uboczu nurtu pop-romansowego i tylko korzystało z ogólnego renesansu potwora, a w samym paranormal romance wszystko, co w jakikolwiek sposób było atrakcyjne, już dawno się wyczerpało (weźmy Czystą Krew, wysoce oglądalny śmieciowy guilty pleasure w oparach seksu i krwi, ze zwykle żenującym pierwszym planem i całkiem, trzeba to powiedzieć, boskim drugim - czwarty sezon chyba już pogrzebał wszystko, co było w tym fajne pod śmierdzącą kupą bzdur). Ale w nawale miejsko-nastoletnio-erotyczno zorientowanego wampirzego porno dla mas ma się niekiedy całkiem uzasadnioną ochotę zobaczyć coś z wampirem klasycznym - gotyckim, upiornym, dystyngowanym i złym do szpiku kości. Wizerunek nieco przestarzały, ale jakże potrzebny. I mimo, że wampiryzm w sieciowych serialach też przędzie tak sobie (skoro jedną z najpopularniejszych rzeczy jest to, a większość produkcji to niezbyt ciekawe amatorki, których ekipy roją sobie, że wystarczą plastikowe zęby, by zrobić show o wampiórach), to milej się robi, jak człowiek natrafia na grupkę Brytyjczyków, która postanowiła zrobić serię tego typu w najbardziej fundamentalnym i szlachetnym, wiktoriańsko-gotyckim klimacie. Przy okazji promując swoją małą ojczyznę.
Blood and Bone China to produkcja Chrisa Stone'a, niezależnego reżysera teledysków i krótkometrażówek z paroma nagrodami na koncie. Pan ten pochodzi z angielskiej miejscowości Stoke-on-Trent w hrabstwie Staffordshire i postanowił nakręcić coś rozgrywającego się w rodzimych stronach na zamówienie lokalnego festiwalu filmowego Stoke Your Fires. Jako, że mieścina to z bogatą przeszłością (i jej dobrze zachowanymi pozostałościami), a Stone naoglądał się Sleepy Hollow, padło na gotycki horror. Do swojej inicjatywy pozyskał profesjonalną ekipę filmową, jeden zespół steampunkowo-indierockowy (sic!) oraz grupkę aktorów. Tutaj oczywiście nie należy się spodziewać znanych twarzy, są to głównie aktorzy początkujący i teatralni. Z ciekawostek - Ryan Callaghan został pozyskany z jakiegoś serialu dla nastolatków; Lara De-Leuw pewnie nikomu z niczym się nie skojarzy, ale nadmienię, że stoi za (nie)sławną rolą napalonej Polki Danuty w chyba-już-kultowym Skins (to ktoś może pamiętać, oj tak); a za gwiazdę całego przedsięwzięcia robi Rachel Shenton, która od zeszłego roku gra w jednej z narodowo pochłanianych brytyjskich oper mydlanych, Hollyoaks. Z ważniejszych informacji dodam jeszcze, że serial był "emitowany" w Internecie mniej więcej od początku tego roku - ostatni odcinek wpadł do Sieci w Halloween.
O czym rzecz? 1897, Stoke-on-Trent. Wyraźnie przerażony lokalny lekarz wyrusza na wędrówkę opopustoszałymi ulicami miasteczka. Ma jeden cel - dotrzeć na spotkanie i wręczyć tajemniczy pakunek bliżej niesprecyzowanej osobie. Na miejscu spotyka jednak niezwykle nachalną prostytutkę z wschodnioeuropejskim akcentem. Szybko okazuje się, że panienka cierpi na widoczny przerost uzębienia przedniego, a po obowiązkowej przemowie introdukcyjnej (fraza "kriczers of dze najt" jest, a jakże!) rusza w pościg za biednym doktorzyną. Gdy chłoptaś już myśli, że uniknął ponurego losu, drogę zastępuje mu inny mroczny typ, który dobitnie pokazuje, że z zębatymi nie ma żartów i mogą oni sobie pozwolić nawet na skręcenie karku małej dziewczynce na wizji. Zza pleców doktorka wyłania się kobieca sylwetka... cięcie. W innym zakątku Anglii nieporadny weterynarz Newlyn Howell niezbyt udolnie wykonuje swoją pracę, gdy nagle przerywa mu niespodzianie obcy jegomość. Oznajmiając, że jego brat - lekarz z prologu - nie żyje. Pan Pyre, bo tak się nazywa nieznajomy, zabiera zdezorientowanego Howella w podróż do Stoke, gdzie szybko okazuje się, że miasteczko sterroryzowała fala zniknięć, a w domu brata buszuje młoda i zadziorna dziennikarka z powołania, Anna Fitzgerald. Pierwszy trop prowadzi zaś do posiadłości potentata biznesu ceramicznego, Hemlocka... dobra, właściwie można sobie darować dalsze odkrywanie niuansów fabuły. Bo ich generalnie nie ma. Intryga ukuta jest na podstawie podręcznika "Wiktoriańskie wampiry - zrób to sam", łącznie z dużymi porcjami dialogów brzmiących zupełnie jak zbiór obowiązkowych cytatów ze starych powieści o krwiopijcach i horrorów Hammera. Od początku wiemy kto jest nieżywcem, kto będzie miejscowym Van Helsingiem, kto się w kim zakocha i dokąd mniej więcej skierują kroki bohaterowie (także naprowadzanie przed faktem jest bardzo wyraźne, a złoczyńcy chętnie dzielą się historią swego życia w najbardziej kliszowych z kliszowych odmian wszystko wyjaśniających przemów Tego Złego). Jeśli dodać do tego czasem kojarzącą się z operami mydlanymi przesadną dramatyczność (ale, zaznaczam, pozostającą w konwencji staroszkolnej opowieści grozy - nie bez powodu widzom z netu kojarzy się to z Dark Shadows). Prawda, są pewne przypadki odstępowania od normy... ale o tym może później.
Obrazek należy do Chris Stone Films |
Skoro wykazano już, że scenariusz to nie najmocniejsza strona Blood and Bone China, a nawet jest dość banalny, to dlaczego warto poświęcić choćby sekundę temu serialowi? Okej, po pierwsze wampiry. Trochę głupio stwierdzić, że zaletą produkcji o wampirach są one same, ale co zrobić - mamy tu przegląd najlepszych archetypów krwiopijcy, podanych w dużej ilości i bez niepotrzebnych modyfikacji. Mamy lubieżną wampirzą kurtyzanę z dekoltem, będącą czołowym zderzeniem Elżbiety Batory i Carmilli - czyli możemy się spodziewać i kąpieli we krwi, i nieprzyzwoicie lesbijskich zalotów przed posiłkiem wycelowanych w główną protagonistkę żeńską. Mamy wampira-sługę, wyglądającego bardziej młodzieżowo i pełniącego rolę, wybaczcie gierkową terminologię, charakterystycznego subbossa. Mamy nieumarłe dzieciątko, też bardzo stylowe i nawet upiorne, zwłaszcza, że poznajemy je gdy gibie się w chorobie sierocej przywiązane łańcuchem do ściany. Mamy wreszcie galerię szeregowych Nosferatu, odpowiednio paskudnych (przy naprawdę bazowej charakteryzacji z gatunku blady ryj i zęby), bezmyślnych i głodnych (jeden ma nawet nieodłączną pelerynkę!). Wszyscy rzeczywiście prezentują się, jakby dopiero co wyskoczyli z trumny i absolutnie nie bawią się w żaden romantyzm i dylematy moralne (no, prawie). Całe uzębione towarzystwo bardzo porządnie syczy, warczy, ryczy, łapczywie spija posokę i elegancko obnaża zęby. Zdarza się, że zachowanie krwiopijców wypada śmiesznie (scena ujawnienia się jednego z kluczowych mnie rozbawiła niezmiernie), ale to kwestia retro estetyki. Drugą i absolutnie najważniejszą zaletą jest fetyszystyczne wręcz przedstawienie wiktoriańskich plenerów i realiów. Stoke-on-Trent, jak wspomniałem, jest miejscowością historyczną i dostatek odpowiednich lokacji wykorzystano tu do cna. Mamy brukowane uliczki, zabytkowe kamienice, tonący w mroku potężny pałac, malownicze ogrody, lasy i pola; fabryki (bardziej manufaktury, ale nie jestem tu specem terminologicznym) i kościoły. Wszystko sfilmowane tak, by wylewała się z ekranu gotycka atmosfera - albo w brązach i sepii, albo (sceny nocne) porannej szarudze lub też zatopione w ciemności i długich cieniach (to wnętrza). Nawet występujący od czasu, prześwietlony mydlankowy obraz został użyty rozsądnie. Kostiumy i dekoracje także bez wpadek, dużo wypożyczono zresztą z teatrów i muzeów. Ba, znalazł się nawet parowóz i porządna stacja kolejowa. Dbałość o detale popłaca, zwłaszcza gdy pamiętamy, że dużo sieciowych produkcji wykorzystujących realia historyczne wygląda niezbyt "epokowo" - tu tylko raz dostrzegłem na ścianie współczesny napis, a poza tym poziom oddania czasów jest chyba najwyższy, jaki widziałem w necie. Pomaga też wysoka jakość obrazu, całość kręcono od razu z myślą o 720p, 16:9 i widać to lepiej niż w większość internetowych filmów (tylko niektóre sceny we wnętrzach wyglądają bardziej jak Teatr Telewizji, ale nie gorzej niż produkcje BBC jeszcze niedawno). Jak na dzieło promujące region przystało, Blood and Bone China wykorzystuje miasto nie tylko w kwestii wizualnej. Stoke-on-Trent było i jest znane przede wszystkim jako centrum brytyjskiego przemysłu ceramicznego, a więc porcelana i biznes z nią związany stanowią jedną z osi intrygi. Niektóre tytuły epizodów zaczerpnięto z twórczości największego lokalnego pisarza, Arnolda Benetta, są także nawiązania w dialogach i fabule. I wreszcie, co prezentuje się w materiałach jako wisienkę na trocie, wykorzystano także prawdziwe wydarzenia związane z krwiopijcami. W latach 70-tcyh w dzielnicy Villas policja znalazła bowiem zwłoki otoczone kręgami z soli i czosnkiem. Truposzem był Polak (! - choć miano Demetrious Myicuria raczej niezbyt swojskie), który obawiał się ataku krwiopijców tak bardzo, że spał z ząbkiem czosnku w ustach - i tymże się udusił. Stone rozmawiał z funkcjonariuszem, który znalazł ofiarę, Johnem Pye (zresztą autorem książki o pracy w angielskiej policji), a także studiował akta śledztwa. A potem przeniósł scenę wstecz w czasie i włączył do swojej produkcji. Trzecia zaś zaleta jest bardzo subiektywna, zależy wyłącznie od nastawienia osobistego. Chodzi mianowicie o to, że, emulując gatunek bardzo już niedzisiejszy, twórczy Blood and Bone China wytworzyli sporo pozytywnego kiczu, zarówno zamierzonego, jak i mniej. Przy czym linia jest cienka - raz jest bardzo uciesznie, by za chwile zrobiło się zwyczajnie kiepsko. Przejawia się to we wszystkich elementach. Aktorstwo jest, ogólnie, średnie do kiepskiego. O ile główni bohaterowie kreowani przez Shenton i Anthony'ego Milesa są raczej przekonujący i momentami jest nawet jakaś chemia, to reszta... John James Woodward, portretujący pana Pyre, pierwszy raz gra rolę mówioną i to widać, czasami boleśnie... ale w innych scenach jego zachrypnięty głos i mimika sprawiają, że wypada prawie jak rasowy mentorski pogromca krwiopijców z dawnych horrorów. David Lemberg jako Hemlock w zasadzie jawi się jako gruby kolo wbity w kostium, któremu kazali robić pseudosłowiański akcent... ale w miarę rozwoju akcji nabiera on ciekawych cech przerysowanego złoczyńcy. Dalej dialogi... sporo ciągnie się w nieskończoność i jest nudna jak flaki z olejem (całe partie odcinków można spokojnie przewijać), ale niektóre są napompowane stereotypami wampirzej grozy w tak uroczy sposób, że cieszą. I parę błyskotliwszych linijek się znajdzie. Sceny akcji... no, tutaj jest całkiem spoko, mamy dwie grupowe bijatyki z wampirami (łącznie z czymś na kształt mexican standoff... z wąpierzami!), nakręcone dość szpanersko... z tym, że kolesia który robił slow motion trzeba by wysłać na dodatkowe przeszkolenie, bo raz spowalnia czas wtedy, kiedy trzeba, a innymi razy cholera wie po co, w zupełnie nie tym momencie. To przenosi się nawet na muzykę. Jest ona orkiestrowa, bombastyczna i mroczna, od zawodzących skrzypiec do chórów, chorału gregoriańskiego i mocnego, rytmicznego nawalania wszystkim, co dyrygent miał w zanadrzu. Zasadniczo znakomicie pasuje, ale czasami jest podłożona tak głośno i pod scenę, która wymagałaby nieco innego podkładu, by zbudować jakiekolwiek napięcie. Ambiwalentne odczucia można mieć także do czołówki - z jednej strony nowoczesny rock zespołu Birthrite nie pasuje w ogóle do reszty, z drugiej strony kawałek jest w miarę chwytliwy i daje radę (czego nie można powiedzieć o innych, lecących incydentalnie w czasie napisów - tekściarz i mniej schematyczne podejście potrzebne od zaraz), a wraz z wizualizacją robi niezłe, "telewizyjne" wrażenie. No, może odrobina rocka to też nawiązanie do tradycji miasta, wszak w tamtych okolicach odchowywali się choćby Lemmy i Slash (i Robbie Williams, ale to już jakoś mało szatańskie). W każdym razie mamy albo całkiem rajcowny kiczfest w starym guście, albo marną próbę odtworzenia gotyckiego klimatu. Prawie nic pośrodku, niestety.
Obiecałem wrócić do zagadnienia fabuły. I warto. Bo mniej więcej w połowie 12-sto odcinkowego sezonu zaczynają się w niej wątki, które mogą zaskoczyć, zdecydowanie wyrywające się trochę z ram konwencji wybranej dla serialu. Najpierw wkrada się małe zagranie na nosie oczekiwaniom widza. Nie mogę zdradzić wiele, ale powiem tyle - nie występuje pewien topos starych opowieści wampirzych, który jest niemal wymogiem i którego należało się spodziewać (jest maaała podpowiedź wcześniej, ale można nie załapać). Potem jest parę zwrotów akcji mieszczących się w gatunkowej normie, ale w finale znów pozwolono sobie na parę momentów znacznie (i ciekawie) odbiegających od spodziewanych rozwiązań. Łącznie z wprowadzeniem zabiegu deus ex machina (prawie, było jedno zdanie odcinek wcześniej, ale co tam), zresztą sposobem przedstawienia wywołującego taką reakcję, który... nie wypala. Finałowy tumult wprowadza odrobinę świeżości, ale największe "o jeny" przynosi epilog, z gotycko-dostojnego kiczu przerzucający nas w krainę campu o zupełnie innym smaku. Należącym bardziej do świata filmów znanych pod nośnym szyldem grindhouse. Mi pod koniec wyskoczył na twarzy przysłowiowy "banan" i myślę, że paru osobom też może. Za samo karkołomne postscriptum należy się serialowi plus.
Czas podsumować. Nie będę oszukiwał, że Blood and Bone China to wiekopomna produkcja, perełka czy nawet bardzo dobry serial sieciowy. Nawet przeciwnie. Wielu może się wydać nudny, ramotkowy, nawet głupi. Jako produkcja telewizyjna pewnie byłby zapychaczem czasu antenowego - mimo, że technicznie zrealizowany dobrze, braki w scenariuszu, i zahaczanie czasem o niezamierzoną parodię nie pozwala się nim w pełni cieszyć. Mimo takiego sobie poziomu wydaję mi się, że znajdzie się parę osób, koniecznie lubiących staroszkolną grozę i klasyczne ujęcie tematu zębatych nieżywców, które w wolnej chwili obejrzą to sobie i będą się całkiem dobrze bawić. Choćby dlatego, że takich rzeczy już się teraz prawie nie robi. Myślę, że dlatego serial recenzowany jest w znacznej mierze pozytywnie i choć wielkiej furory nie zrobił, twórcy zrealizowali swoje założenia "popularnościowe". Warto dodać, że otoczka promocyjna - stronka i inne materiały - wykonana jest estetycznie i profesjonalnie, co też robi dobre wrażenie. A, że serial był lepszy pod koniec niż na początku, chęć zrealizowania kolejnego sezonu deklarowana przez Stone'a przynosi pewną nadzieję - może następnym razem to, co nie zagrało, zostanie ulepszone. Potencjał niewątpliwie jest. Poza tym szczerze zazdroszczę. Fakt, że ktoś chcę promować swoje strony akurat starym, dobrym uganianiem się za wampirami jest jednak podnoszący na duchu. I dużo fajniej rzucić w świat coś takiego, niż kolejne nagranie z panem Zenkiem, dogorywającym kustoszem Muzeum Ziemi Pcimskiej, który przez kilkanaście minut pierniczy coś o bogatej historii regionu ;).
1 komentarz:
Znów wykopałeś diamencik. Oj, aż mi się łezka w oku kręci na wspomnienie rozgrywanych w połowie lat 90 sesji w "Wampira - Maskaradę". Bawiliśmy się wtedy w takie staroszkolne wąpierze. Czasami w łowców, ale w nieco innej konwencji, bliskiej filmom Tarantina.
Prześlij komentarz