poniedziałek, 30 stycznia 2012

Szpanerskie anioły i brzydkie diabły


Anioły. Diabły. Przepychanki między tymi grupami odwiecznych antagonistów. Temat przeorany w popkulturze z powodów oczywistych, zwłaszcza w naszym judeochrześcijańskim kręgu kulturowym (choć nie tylko, do kreatur Niebios i Piekieł mają słabość choćby twórcy anime). Niemniej, pewnie z tych samych przyczyn, jest to motyw, który raczej nigdy nie zniknie. I będzie wracał w szatkach różnych konwencji. Choćby w szeroko pojętym urban fantasy, bo współczesne środowisko stanowi niewymagające, bliskie odbiorcy tło do zmagań sił nieczystych z tymi cnotliwymi. Choć nowoczesne anioły rzadko przesadnie cnotliwe są, ale to inna sprawa. Pamiętam, że mówiło się nawet, iż anioły będą kolejnym gorącym tematem konwencji paranormal romance po emo-sexy wampiórach, ale tak się chyba nie stało (tak mi się wydaję, lecz ręki na pulsie nie trzymam). Ale ciągle pojawiają się w takiej twórczości i w takich "dzisiejszych" szatkach. Także w serialach sieciowych, co udowodnią dwie produkcje opisywane poniżej.



Pierwszy z dzisiejszych seriali, Soul Fire Rising, już od pierwszych sekund przenosi nas w telewizyjne lata 90-te. Nie, poważnie. Złe demony noszą skóry, ćwieki i gotycki make-up, dobre aniołki zwiewne szaty i świecą tanim niebiańskim blaskiem, a w dodatku mają cool slang - anioły zowią się Wingers, a Bóg The Starter (!). Główną bohaterką jest diablica o jakże niespodziewanym imieniu Lilith; jej ex (tak jakby) jest sam jakże nienadużywany archanioł Gabriel; antagonista to  bysior z łysym łbem i w jeszcze większej ilości skór, ćwieków i łańcuchów, coby było wiadomo, że to boss; słodziutkie anielice zakochują się w przystojnych, skrzywdzonych losem typach ; moc Dobra polega na posiadaniu magicznych wisiorków i nadużywaniu teleportacji, a Zła na puszczaniu kul ognistych. A, i każde spotkanie przeciwstawnych sił (a wszystko jest dobrym pretekstem do tłuczki) kończy się szybką wymianą ciosów oraz magicznych "uprzejmości". Sporo gore jako bonus, warto odnotować, krwawe to aż miło.

Towarzyszy temu prostota fabularna. Wszystko idzie właściwym torem - diabły polują na duszyczki, aniołki ich pilnują. Jedna anielica, Ewa, zalicza jednak poważną wpadkę, co może skończyć się... Apokalipsą (stawka podbita w trzy sekundy, na miejscu Boga trzymałbym wszystkich aniołów stróży w zamknięciu, dla bezpieczeństwa). Gabriel zatrudnia więc twardą demonicę Lilith, spędzającą czas na Ziemi pracując w branży "wysysanie dusz z rozrywaniem gardeł włącznie", by odszukała skrzydlatą babeczkę, zanim zrobi to Zło. I tyle. Powtórzę się - wypada to bardzo 90's. W zasadzie jest to już retro, ale parę przyciągających wzrok punktów sprawia, że chwilkę warto popatrzeć. Przede wszystkim charakteryzacja. Lepszego makijażu i prostetyki w Sieci ze świecą można szukać. Stylistycznie wszelkie potworki, jak ktoś słusznie gdzieś zauważył, wpasowują się w szkolę robienia monstrów rodem z Buffy, ale ciężko uznać to za wadę. Są odpowiednio paskudne i świetnie wyglądają. Wszystkie - i parka obleśnych kusicieli (wyglądają trochę jak Mortiis bez nosa), i prawdziwa forma Lilith (tak ekstra zrobionego, bardzo okropnego demona dużo większe produkcje pozazdrościć mogą), spalona i wściekła "niunia' oraz trzy okaleczone siostrzyczki-szatany z zapędami sadystycznymi (odcinek z nim w pamięć zapada). Ekipę od wyczarowywania kreatur istotnie Niebiosa im chyba zesłały, co powinno wprawić w rozpacz tych od CGI, bo efekty komputerowe są więcej niż żenujące (oprócz rozdziawiania gęby jednego z diablątek, to akurat fajne było). Poza tym jest to sprawnie i dynamiczne zrobione, a wspomniane starcia mogą wywołać nostalgię. Drugi poważniejszy powód - bardziej opatrzone, jeśli siedzi się w amerykańskiej telewizji, twarze. Ogólnie aktorzy mają na koncie mnóstwo epizodów, a nawet regularnych (w większości jednak krótkich) ról, a dwie główne panie powinny być choć trochę znajome. Jodi Lyn O'Keefe (wiodąca wersja Lilith) była córką Nasha Bridgesa, a potem pojawiła się w Prison Break jako dość charakterystyczna badgirl. Kelly Stables (Ewa) ma za sobą zaś zauważalne pobyty na ekranie w choćby Greek oraz Dwóch i Pół. Z ciekawostek można jeszcze odnotować, że wcielająca się (czy może raczej użyczająca postury) w monstrualną True Lilith panienka ma spory staż w produkcjach, hmm, naturalistycznej natury - Masturbation Nation 11 to chyba najmniej dosłowny z tytułów w jej CV.

Podsumowanko: w zasadzie to telewizyjno-popkulturowy śmietniczek. Ale i takie rzeczy są czasem potrzebne, dla zdrowia psychicznego. Zwłaszcza, że dobrze zrealizowane i w pigułce.



Jeśli Soul Fire Rising to szybki, kolorowy przelot przez anielsko-diabelski lekki camp, to Passenger idzie wolną, bardziej bazującą na atmosferze ścieżką. Mamy amerykańskie pustkowie, wolne ujęcia skąpanej słońcem martwej krainy, z barem prowadzonym przez dziwnych rednecków przedrzeźniających się przy bilardzie i jedną przeseksualizowaną kowbojką, która ich nagle od tego odrywa. Aha, i anioła. Michael kiedyś był na niebiańskim topie, jako jeden z archaniołów, ale te czasy minęły. Teraz, jako śmiertelnik, wędruje po Ziemi w czarnym płaszczu, z gitarą i plastikowym mieczykiem i, cytując Psy 2, wyrywa chwasty. On też jest, jak można zgadnąć, bohaterem serii. Większość czasu całkiem sympatycznym, ale od razu ostrzegam - mam wrażenie, że ktoś nie mógł oprzeć się pójściu w stronę pretensjonalnego nabijania współczynnika szpanerstwa (i emo, przy okazji). Nie mówię o paleniu szlugów i patrzeniu w dal na miasto, to jeszcze zniosę. Ale bywa gorzej. Aniołek zakochał się kiedyś w ludzkiej kobiecie, nad którą strasznie płaczę, ma skłonność do pseudofilozoficznych, patetycznych narracji oraz... Boże uchowaj, wyraża swoje głębokie bóle grając na gitarze. Zwiewne ballady. Nad trupem gościa, którego zaciukał. O cholera, wkraczamy pełnym pędem w strefę kuriozalności. Rozumiem, że cała seria jest niejako autoreklamą twórcy, Ala Galveza, który między innymi gra Michaela, reżyseruje, pisze, produkuje, świeci na promówkach gołą klatą i nagrywa kawałki do serialu właśnie (które nie są nawet całkowicie złe, czasem robią klimat, choć są na jedno kopyto niewątpliwie). Ale ludzie, trochę pohamowania.

Poza odstręczającymi czasem wybrykami anielskiego Mariachi-wannabe, mamy tu parę motywów, które zdecydowanie ciekawią i zwiastując coś całkiem oglądalnego. Fajny jest sam wiodący temat, czyli zakon zdegradowanych aniołów, którzy pokutują na Ziemi polując na opętanych. Podobał mi się też koncept Cheruba Zoona, posłańca dającego naszemu zabójcy zadania. Jest on przy okazji Pasażerem, czyli sam opętuje ludzi, by zjawić się na łez padole... ale nie czuje do końca tego, co człowiek, a bardzo tego żałuje. Wyraźnie zazdrości Michaelowi pełnej śmiertelności i nie dowierza, że ten jej nie wykorzystuje... drocząc się z nim z podtekstem pod postacią seksownej dziewczyny. Scena jest ucieszna i Cassandra Jean, była uczestniczka amerykańskiego Top Model, zaskakuje, bo gra nie tylko cielesnością (bez fajerków, ale porządnie i charakterystycznie). Kolejny atrakcyjny wątek, zaczynający się od obecnie wrzucanego w Sieć rozdziału drugiego, to śledztwo atrakcyjnej policjantki (ta, same modelki) i jej latynoskiego partnera, które prowadzi do pojawienia się dziwnej sekty, która rzekomo poluje na anioły i wykorzystuje ich moce -w osobie Dona Swayze (brata TEGO Patricka) i jego niezbyt atrakcyjnej facjaty, którą jednak miło ogląda się na ekranie. Aha, i mamy też intrygującego oszusta-pedofila(?) w postaci demona ukrytego w księdzu. Można więc przeczuwać, że produkcja zmierza ku lepszemu. Na koniec dodam, że pewna surowość i powolność narracji mogą się podobać, ale efekty wołają o pomstę do nieba. Czerwone oczy diabłów śmieszą, blask z oczu anielskiego zabójcy także, o dziecinnych mieczykach wspomniałem. Chyba tylko skrzydła Michałka jako tako się prezentują.

Omawiane dziś anielskie produkcje na pewno szczytem możliwości internetowej TV, a można wręcz powiedzieć, że każda z nich pielęgnuje własne poletko kiczu. Tak, wywołać reakcję alergiczną, a o diabłach, aniołach i ich sprawach wiele nowego nie mówią. Jednak mają w sobie pewne wyróżniające elementy, a, że obu do zamknięcia fabuł jeszcze daleko, mogą one rozwinąć się w dobrym kierunku. Czy warto się zapoznać? Niektórym powinny się nawet spodobać (Soul Fire Rising swoją rozrywkową staroszkolnością trochę przykuł mnie do monitora), ale ostrzegam, za wiele bym się nie spodziewał.




Brak komentarzy: