Miałem napisać, że już trochę ciężko śledzi mi się seriale i filmy o nastolatkach/dla nastolatków, bo jestem taki stary i zgorzkniały i w ogóle nie w targecie, ale szybko przypomniałem sobie, że przecież śledziłem z zacięciem młodzieżowe Skins, Misfits, The Fades, a także takie rzeczy jak głupkowaty heavymetalowo-horrorowy Todd and the Book of Pure Evil, o którym nikt nie słyszał, podchodziły mi bez większego niesmaku (Jason Mewes grający Jasona Mewesa bardzo pomógł w tym przypadku). No, dodać jeszcze mniej lub bardziej mądre komedie o nastolatkach stricte z USA, te z okolic Superbad, to wychodzi, że mój pomysł na wstęp był do kitu. Może lepiej przejść do rzeczy? Ok, dziś będzie sieciowy serial o nastolatkach. I w tematyce, która jeszcze sporej ilości nieuświadomionych ludzi kojarzy się z nastolatkami - czyli kręcący się wokół gier komputerowych. O twórcy serialu - jest nim jedna z najpopularniejszych nerd gwiazd Youtube'a, Freddie Wong - już pisałem, więc odsyłam i nie ma co przedłużać. Pytanie jest następujące - czy dodanie fabuły i wszelkich serialowych konwencji do tego, co Freddie robi najlepiej, czyli wizualizacji gier komputerowych w prawdziwym świecie za pomocą świetnych efektów specjalnych, wyszło dobrze czy źle?
Wyłóżmy kawę na ławę bez zbędnych ceregieli - fabułę Video Game High School widzieliśmy na ekranie tysiące razy w różnych produkcjach. Oto młody, nieporadny, prześladowany chłopak z ukrytym potencjałem dostaje od losu szansę na zrealizowanie swoich marzeń. Przenosi się do miejsca, które jest dla niego przepustką do lepszego świata, tam poznaje podobnie zahukanych znajomych-wyrzutków. Okazuje się, że nie jest mu łatwo - na drodze stają mu liczne komiczno-tragiczne losowe zdarzenia, a przede wszystkim Ten Zły, przy okazji popularny i posiadający wszystko, czego pragnie nasz bohater, łącznie z Dziewczyną Marzeń. Rozpoczynają się licealne perypetie... A więc co w tym wyjątkowego? Brian D. , protagonista Video Game High School, żyje w rzeczywistości w której nie tylko grom wideo zdarza się przenikać z realnym światem, ale też wszystko kręci się wokół nich. Na tyle, że gdy nowicjusz ustrzeli w strzelance FPS znanego mistrza, informację o tym nadają jako priorytetową telewizje na całej kuli ziemskiej. Szkoła marzeń, do której za ów wyczyn trafia Brian, uczy zaś... grania, jakbyście nie zorientowali się po tytule. Wyniki w grach decydują w niej o powodzeniu ucznia - edukacyjnym i społecznym - a kliki i subkultury organizują się wokół konkretnych gatunków gier (są grający w wyścigi drifterzy, fighterzy, miłośnicy gier rytmicznych, a w centrum uwagi są e-sportowe zmagania FPS i najlepsi zawodnicy w tej dziedzinie) , które dublują się jako specjalizacje naukowe. Wszystko niby zwyczajowo "hajskulowe", ale i podporządkowane graniu - rodzice, zamiast zmuszać do nauki, wymagają od córki, by została członkiem prestiżowej drużyny strzelankowej, a spory rozwiązuje się (prawie zawsze) nie bijatykami na szkolnym podwórku, ale meczami online. Dramaty, pierwsze miłości, przyjaźń i pozycja wśród rówieśników... w tych kwestiach zasadniczych różnic nie ma, więc na ekranie widzimy zestaw bądź co bądź klisz. Podanych, żeby było dziwniej, na trzy sposoby - czasem jako parodia (niestety sporo żartów nie wypala, a część wydaje się wysilona), częściej jako pastisz, a w pewnych momentach, zwłaszcza tych emocjonalnych, zupełnie na poważnie. Niespójny ton czasem daje się we znaki, choć gdy twórcy przypomną sobie o puszczaniu oka do widzów, trochę ogrywana jest sztampa.
Oczywiście tym, co udało się najlepiej jest strona wizualna - w swoich króciakach Freddie pokazał, że efekty specjalne i techniki filmowe opanował na profesjonalnym poziome, a w formacie serialowym wraz ze stałymi współpracownikami naprawdę rozwinął skrzydła. Przynajmniej raz na epizod (odcinki od około 10 do 18 minut) widz jest raczony świetnie skręconą aktorską wersją jakiegoś gatunku gier. Zwykle dynamicznych starć z FPSów rodem, ale mamy też np. ścigałki, z prawdziwymi wyścigowymi autami i pokazem "łapania boków". Freddie z przyjaciółmi wykorzystuje stare tricki (pokazywanie charakterystycznych dla gier zjawisk, jak odejście od klawiatury przy sieciowym pojedynku czy dziwne zachowanie postaci z powodu zacięcia się klawiatury, na żywo i z udziałem obsady), jak i nowe sztuczki (zabawy z granatami chociażby). Ale znacznie ciekawsze jest budowanie świata przedstawionego. Idea główna została fajnie rozwinięta i zobrazowana. Futurystyczny campus szkoły wypełniają uczniowie grający w holograficzne wersje gier (fikcyjnych, ale niespecjalnie ukrytych, mamy chociażby Mortal Kombat), wszędzie wiszą ogólnoszkolne tablice wyników, widzimy mnóstwo gadżetów w stylu lewitującej piłki, kieszonkowych kontrolerów na każdą okazję czy tabletów, na których na poczekaniu można napisać małą (i uroczo szesnastobitową) grę. Nawiązań do środowiska graczy oraz starych (piksele towarzyszą nawet ekranowi tytułowemu) i nowych hitów jest mnóstwo. Od implementacji slangu gamingowego w każdej sytuacji życiowej do automatów serwujących... pizzę spakowaną w foliową paczkę. Od krzykliwych mediów specjalistycznych - program z gorącymi newsami rządzi, dając nam uroczo kiczowatego robota i niezłą zgrywę z product placementu; do sceny walki o kartę ucznia kończącej się trawestacją "flagowego" finału każdego poziomu z Super Mario Bros. Żeby nie być gołosłownym - poniżej drugi odcinek, który przedstawia widzom gierkowe liceum.
A cała reszta? Aktorsko, z racji wieku i braku doświadczenia większości obsady, nie należy się spodziewać niczego wielkiego. Na plus policzyłbym to, że centralna trójka postaci oraz dziewczyna marzeń bohatera wypadają raczej naturalnie i nie irytują. Może za wyjątkiem Jimmy Wonga, prywatnie brata Freddiego i także popularnej postaci youtube'owej - ma manierę podobną do braciszka, ale gorzej mu ona wychodzi. Żeby było ciekawiej, gra on tu Tima Wonga, syna... Freddiego Wonga, znanego gracza w klona Guitar Hero. Co pozwoliło na podowcipkowanie autobiograficzne twórcy i szyderstwo z samego siebie, bowiem jest ukazany jako antypatyczna postać negatywna. Gorzej można odebrać fakt, że duża część reszty obsady gra w ogromnie przerysowany, kreskówkowy sposób. Oczywiście zamierzenie, ale... Czasem wychodzi to fajnie, epickie przemowy Króla Driftu dla przykładu, gdzie indziej gorzej. Główny antagonista, supergracz Law, grzeszy najbardziej, jest ukazany jako tak przesadzony dupek, że wypada to płasko i kompletnie niewiarygodnie. Cieszą występy gościnne. Różnorakich współpracowników Freddiego z przeszłości, a więc znajomych twarzy dla fanów. Jest też Zachary Levi z Chucka, wcielający się naprawdę koncertowo i odpowiednim luzem w Ace'a, nauczyciela teorii FPSów. Mnie osobiście przypadł do gustu występ znanego z obfitego w bekon Epic Meal Time Harleya Morensteina, który robi to, co wychodzi mu najlepiej - do przesady po męsku wrzeszczy i ma brodę. Jego dyrektor to chyba najzabawniejsza postać. Problemy mam natomiast ze scenariuszem. Jest bardzo nierówny. W momentach, gdy najbliżej mu do nastoletniej dramy, bywa nużący. Stereotypowe postaci i sytuacje raz się sprawdzają, raz nie bardzo. Sytuacje zbudowane ze znanych klocków, mimo sprytnego owinięcia ich gierkowymi realiami, są przewidywalne. Choć do końca zostały dwa odcinki, każdy mniej więcej odgadnie dokąd to wszystko zmierza. Dialogi także są różne - czasem autentycznie bawią i brzmią nieźle, czasem dowcipne z założenia teksty mało kogo rozśmieszą. Oddawanie nieporadności bohatera bywa samo w sobie nieporadne. Często lepiej wychodzą humorystyczne wstawki na dalszym planie - spójrzcie na przykład na przykutą do telewizora matkę Briana.Wartka akcja łagodzi w części mniej udane momenty i całość wciąga, ale pod tym względem przydałoby się odejście od sprawdzonej konwencji nastolatkowych seriali.
Moim zdaniem największą wartością serialu jest to, że wszyscy dobrze bawili się przy jego produkcji. Widać, że po udanych filmikach chciało im się poszaleć z konwencją pełnoformatowego serialu sieciowego. Panowie wykraczają poza gry i nawiązań estetycznych do innych rzeczy jest sporo. Elementy kina akcji to wiadoma sprawa, ale np. czwarty, imprezowy odcinek przesiąknięty jest latami osiemdziesiątymi. Jest nawet odpowiednia czołówka, nieodzowny montage w scenie przygotowania się bohaterów do zabawy, a także odpowiedni temat muzyczny (piosenka grupy The Protomen - być może najbardziej geekowskiego zespołu ever, no bo kto nagrywa mroczne, dystopijne albumy koncepcyjne będące luźną adaptacją... kultowego MegaMana - ale kawałek przesiąknięty 80's do szpiku kości naprawdę świetnie się wpasował). Innym razem zastosowano np. narrację opartą na "odliczaniu" do ważnego wydarzenia. Pełno też wtrętów we właściwą strukturę - a to urywków z fikcyjnych programów telewizyjnych, videobloga jednej z postaci i innych tego typu urozmaicających formułę zabiegów. Jako, że już zapowiedziano sezon drugi, ciekaw jestem jak rozwinię się ta strona prezentacji fabuły.
Video Game High School jest udaną produkcją, tutaj nie ma wątpliwości. Świetnie zrealizowaną, widać rękę najlepszych w Internecie i kasę zebraną w sporej nadwyżce od fanów w kampanii crowdfundingowej (niedługo bez Kickstartera nie będzie kreatywności w Internecie). Może mierzić młodzieżowe oblicze produkcji - od cudacznych ksywek do specyficznego, wszechobecnego szpanerstwa - i akcentowany ciągle przeze mnie schematyzm. Ale wizualna strona jest bezbłędna i pod względem ukazania świata nie można mieć wielu zarzutów. W najlepszych momentach jest to nieomal estetyka Scotta Pilgrima w licealnej i mniej hipsterskiej wersji, a to już poważna zaleta. Fani już zresztą zdecydowali - serial cieszy się sporą oglądalnością (około 3.5 miliona, jak donosi Wikipedia) i dobrymi ocenami. I choć jest trochę płytki - oferuje niezłą rozrywkę i mnóstwo smaczków dla graczy, ale niewiele poza tym - można nazwać go ambitnym i podwyższającym poprzeczkę sieciowej twórczości projektem. Ma też wszystkie zalety filmików dostępnych na kanale freddiew, więc lubiący popisy ekipy powinni być zadowoleni. Cóż, na pewno wypada zobaczyć, a wystawienie noty pozostaje już w gestii widza.
(odcinki najpierw ukazują się tu, tydzień później na Tubie)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz