poniedziałek, 30 lipca 2012

Kryzys dotyka wszystkich


Sandeep Parikh, znany przede wszystkim z The Guild, to niewątpliwie sympatyczny gość. Tego Amerykanina hinduskiego pochodzenia nie da się nie lubić, a komediant też jest z niego całkiem spoko. Sęk w tym, że produkcje z jego (zawsze ogromnym) udziałem nie bardzo mi się chciało oglądać... przynajmniej na dłuższą metę. Gildia broni się, to fakt, przystępnym humorem i charakterystycznymi postaciami, ale po 3 sezonie nie chciało mi się nawet włączyć czwartego. Zaś Legend of Neil, autorski projekt Sandeepa? Cóż, to rozbudowana (i świńska co niemiara) parodia Legend of Zelda, a ja w tą grę nigdy nie pocinałem i pocinać nie zamierzałem. Czasy 8-bit i 16-bit mają taki zasób Castlevanii, Metroidów, Final Fantasy i innych cudeniek, że zwyczajnie mało obchodzą mnie perypetie spiczastouchego bubka w czapeczce oraz z mieczykiem, zbierającego sobie serduszka i takie tam. A późniejsze... nie, nie umiem się przemóc. Sorry, fani Nintendo. I choć ciężko nie docenić paru błyskotliwych pomysłów i entuzjazmu, a każdemu serialowi rozpoczynającemu się od tronowego wsiąknięcia w konsolę wykonanego za pomocą masturbacji pod pikselową wróżkę połączonej z podduszaniem się padem od NESa należy się tzw. szacun, to dłuższe obcowanie u mnie skończyło się wyłączeniem. Dlatego cieszę się, że nowy projekt Sandeepa tematycznie bardziej trafia do mojej osoby. Bo choć ze sztandarowych bohaterów DC, których wykrzywione przedstawienia są główną atrakcją Save the Supers, lubię jedynie Batmana (chyba, że Lobo jest sztandarowy), to przynajmniej rozeznaję się jako tako w ich realiach.

Normalnie komiksowi superherosi nie martwią się wydatkami i zapleczem logistycznym. Bo i kto by się martwił, jeżeli każdy jest bilionerem, wszechmocnym kosmitą, nieśmiertelnym bogiem czy kolesiem z cholernej Atlantydy? Ale w dzisiejszych czasach i oni będą musieli sprostać wyzwaniom niestabilnej ekonomii. Gdy wspierający grupę Super Force rząd amerykański obcina jej fundusze o połowę, a potem jeszcze o połowę, pogromcy zła stają przed widmem bankructwa. Twardo stąpający po ziemi Merman (czyli Parikh w roli pseudo-Auqamana) próbuje znaleźć nowe źródła finansowania. Np. internetowy reality show (tak, to "autentyczne" transmisje z ich zebrań i akcji oglądamy). Niestety, jego superziomale niespecjalnie się w to angażują. Fleet Foot, lekko zniewieściała wersja Flasha, woli podniecać się internetowymi memami. World Man (Superman) pieści głównie swoje nad wyraz rozbudowane ego. Elementra (Wonder Woman z mocami żywiołów) ma dość nonsensów i 400-letniego uganiania się za siłami zła. Morphman jest za poważny na takie zabawy, nawet jeśli akurat zmienił się w wózek supermarketowy. A Night Knight? Ten odpowiednik Batmana z naleciałościami Rorschacha jest niezrównoważony. Albo po prostu szalony. I ma własne plany związane z manipulacją DNA i użytkowaniem łona koleżanki w celach eksperymentalnych. Zapada więc oczywista, choć trudna decyzja - trzeba kogoś... zwolnić.


Save the Supers, opisywany najczęściej jako The Office w uniwersum komiksowym, został spłodzony w wyobraźniach Sandeepa i jego wspólnika Bena Benjamina już dawno temu, ale premiery doczekał się w lipcu tego roku, połączonej od razu z intensywną promocją na Comic Conie. Wykonany jest na dobrym poziomie, z niezłymi aktorami (dającymi sobie radę z przerysowanym odgrywaniem postaci), odpowiednio podobnymi do oryginalnej Justice League kostiumami - ale odpowiednio zmodyfikowanymi, Night Knight ma na przykład na sobie... zbroję, jak to rycerz nocy - i przyzwoitymi niskobudżetowymi efektami specjalnymi. Stylowa czołówka obecna od drugiego odcinka i liczne nawiązania do komiksowego kanonu także uprzyjemniają obcowanie z serialem. Ma on też dwie poważne zalety, które czynią z niego świetny, lekki przerywnik pomiędzy poważniejszymi zajęciami. Pierwszą są dobre dialogi. Nie wywołujące niepowstrzymanych ataków śmiechu, ale nie pozwalające oglądać bez uśmieszku na ustach. Zakulisowo (a nawet i nie - patrzcie początkowe wejście do banku) herosi prezentują się jako banda niepoważnych gnojków, rzucająca w siebie sarkastycznymi komentarzami, otwartymi pojazdami i niedorzecznymi pomysłami. Pomagają mniej lub bardziej absurdalne sytuacje związane z finansowym kryzysem. Kilka scenek, jak udawana przed podglądającą resztą kłótnia Mermana z World Manem (bo przecież Supermana nikt zdrowy na umyśle nie wywali z roboty) czy bezczelnie znudzona Elementra paląca fajki i próbująca zmusić mózg drużyny, by to ją usunął z grupy; pokazują, że starano się tu grać przede wszystkim na umiejętnie podanych interakcjach między postaciami.


Drugą poważną zaletą jest... Night Knight. O ile reszta stylizacji może czasem razić najbardziej oczywistym podejściem do sparodiowania (zakochany w sobie Superman, marna wartość w jakiejkolwiek heroicznej działalności Aquamana), to Rycerz Nocy, mimo pozornie podobnego "pójścia na łatwiznę", jest po prostu kapitalny. Już jego wejście, gdy przypomina sobie o efektownym włączeniu się do akcji kiedy sytuacja jest opanowana (kończy się to efektownym fatality zresztą), sprawia, że nie można nie kochać tej postaci. Jego przemowy mrocznego antyherosa głosem zachrypniętego Bale'a (który znika, gdy właściciel aparatu mowy zostaje zbity z tropu); próby realizacji swojego planu stworzenia "superdziecka", w których w różnych sytuacjach próbuje pobrać DNA od reszty drużyny; czy kompletne oderwany od tematu tok myślenia dopełniają komizmu postaci. A detale? Śmieszą i niezbyt sprawnie używane gadżety typu linka do wspinania czy bomba dymowa. Rozbawia też "poważna" mimika, zwłaszcza łypanie podmalowanymi na czarno oczyma. Oraz obsesja na punkcie sprawiedliwości i prawości, która w połączeniu z naturą jego zatrudnienia w grupie i odsłonięciem jego prawdziwego trybu życia powala. Aż dziwne, że najpoważniejszy występ tego aktora to film Asylum pod tytułem Naziści w Centrum Ziemi. Tak, Night Knight jest tak fajny, że jeszcze na dole podrzucam go więcej:


Oczywiście nie wszystko w Save the Supers jest dobre. Boję się trochę o to, że nastąpi eskalacja wulgarnego humoru i epatowania obleśnością, które jest już obecne, a nie do końca pasuje do całkiem inteligentnego konceptu oraz dialogów. Choć przy Legend of Neil serial ten jest wręcz delikatny, to nie lubiący fucków i nawiązań do różnych płynów z wnętrza ludzkiego ciała mogą już się zbulwersować. Niektóre gagi robią się bardzo szybko powtarzalne. Zamiany Morphmana w różne przedmioty trochę pachniały nadużywaniem, choć fajnie kontrastowały z dorobioną mu mroczną historią. Natomiast zaproszenie twórcy i bohatera pewnego memu spowodowało przesyt już po dwóch wejściach. Niemniej jak na razie, a emisji doczekały się dopiero dwa odcinki, jest obiecująco. Zwłaszcza, że już zostawiono kilka haczyków do rozwinięcia w fabule. Fanowskie produkcje komiksowe rzadko mnie ruszają, ale już taka profesjonalnie zrobiona parodia... na pewno będę oglądał dalej. Choć jestem też świadomy, że widzów przyciągną prędzej zapowiadane gościnne występy nerdowskich idoli. Będzie na pewno Seth Green. Co cieszy - i chyba polubił on ostatnio występy w sieciowych produkcjach, bo niedawno pojawił się w pierwszej sitcomowej komedii o środowisku horroromaniaków, Holliston (produkcji FearNet, czyli niestety opatrzonej blokadą regionalną - inaczej dawno bym ją omawiał). Zjawi się też, co raczej było do przewidzenia, koleżanka uwielbiana przez wszystkich nerdów, czyli Felicia Day. Chociaż trzeba Sandeepowi przyznać: wie jak obsadzić rudą celebrytkę by przyciągnąć uwagę - w Legend of Neil grała nimfomańską wróżkę, tutaj wystąpi jako... pseudo-Catwoman. Jak myślicie, jak bardzo podniesie to oglądalność?

Aha, jeszcze jedno. To jedyny serial, w którym zobaczycie wymiotującą lampę z abażurem. To chyba się liczy, nie?





Brak komentarzy: