niedziela, 11 marca 2012

Samotny wędrowiec na psychodelicznym pustkowiu


Jeśli chodzi o pozycje kinematograficzne, fani estetyki znanej pod zbiorczym określeniem weird west lekko nie mają. Książki, komiksy, gry RPG i komputerowe - tu znajdą dla siebie wiele słodkości. Ale film, telewizja? Może to moje odczucie, ale mimo, że pozycji dających się przypisać do gatunku powstało na przestrzeni dekad wcale sporo, to i hollywoodzkie próby i inne produkcje zawodzą, próbując stworzyć coś w klimacie. Owszem, czasem a to pomysły są niezłe, a to efekty w miarę, a to atmosfera właściwa, ale brak dziełek, które wyciskają z tematu sto procent kreatywnego soku. Są rzeczy, które mi wydają się fajne (jak Good, Bad and the Weird ale to bardziej mandżurski Indiana Jones w sumie, a poza tym ubóstwiam Kim Ji-woona) lub perełki klasy B, które lubię (tu rządzi Sundown, spod ręki reżysera odpowiedzialnego za nostalgiczne kiczfesty horrorowe z serii Waxwork - ale każdy film, który ma Davida Carradine'a jako władcę wampiórów, Bruce'a Campbella jako totalną niemotę i całkiem uroczą 80's chick na dokładkę automatycznie ląduje na mojej liście faworytów), w telewizji brylował zaś choćby Brisco County Jr. (odwołać się do tytułu tej listy), to jednak brak tu czegoś mocniej eksponującego pożądane elementy - i z takim kopem, jaki otrzymał space western od Firefly (i anime, z których Whedon mógł, ale nie musiał zrzynać). Na szczęście wciąż pojawiają się interesujące próby. W świecie webseries znajdziemy choćby Western X, robione pod szyldem Cazador Productions (jak słyszę słowo cazador, to mnie ciary przechodzą, bo pamiętam długie ucieczki przed wrednymi muchówkami z Fallout: New Vegas tak właśnie się zwącymi) dziecko niejakiego Michaela Floresa. Jak to seriale sieciowe - wad nie jest to pozbawione, ale twórcom udało się wytworzyć mocną, spójną atmosferę. I wzięli sobie do serca człon "dziwny" nazwy uprawianego przez siebie gatunku...



Zaczyna się trochę typowo, a trochę intrygująco. Oto widzimy pobojowisko po starciu na jakimś bardzo dziwnym pustkowiu. Jeden z trupów jednak zaraz okazuje się mało martwy, bo wciąga powietrze i wstaje. Nie zostaje mu nic innego, jak wziąć pas z rewolwerami i spróbować się wydostać z tarapatów. Ma tylko jeden problem - amnezję. Wspomnienia co prawda wracają do niego, ale mało składnymi obrazkami z masakry dokonywanej przez wojskowych. Jego losy wydają się powiązane jakoś z miasteczkiem Last Hope, które także ma wiele problemów. Lud prosty drży w obliczu fali tajemniczych morderstw, mających jakoby ponadnaturalne podłoże... bardziej realnym problemem jest jednak oddział Czarnych Płaszczy, złowrogiej armii sprawującej kontrolę nad tymi terenami. W saloonie ukrywa się bowiem renegat, a demoniczny pułkownik Lee nie cofnie się przed niczym, by go pojmać.

Fabuła Western X to o tyle specyficzny przypadek, że... jest jej bardzo mało. Po części wynika to z tego, że na razie "wyemitowano" dopiero początek (siedem odcinków, a ma być ich więcej, co najmniej szesnaście), ale też z konstrukcji. Fragmenty z podróży X (bo tak nazywa się rewolwerowiec bez pamięci) to właściwie scenki. Spotkanie z pewnym przerażającym staruchem czy wizyta w chacie wiedźmy pełne są enigmatycznych, może nawet symbolicznych dialogów i przebłysków z wspomnianej krwawej przeszłości - ale ciężko powiedzieć, by tworzyły spójną intrygę. Jest za to mistycznie - pustynia jest mroczna, rozległa i odrealniona, niebo zmienia kolory w oszałamiającym tempie, a przepowiednie i dziwne uwagi sprawiają wrażenie, że jest to jakiś rodzaj snu czy halucynacji. Bliższe normalnemu opowiadaniu historii są wydarzenia w Last Hope - poczynania Lee, szeryfa badającego sprawę zbrodni, tajemniczej prostytutki(?) w saloonie i dezertera, co to lubi w karty rżnąć i gnaty szybko wyciągać zdają się jakoś łączyć, ale wielu wyjaśnień nie dostaniemy. Możemy wnioskować na podstawie teaserów, że część z tych postaci nie jest tym, kim się wydaje. Trzeba jednak przyznać, że widz dostaje mało - ani przeszłość postaci, ani realia, ani paranormalne podłoże całości nie jest znane, oprócz wzmianki i czterech złach, które mają się zjednoczyć. Taka tajemniczość jest fajna, ale może odstręczać - wszystko rozwija się bardzo, bardzo powoli. Podpowiedzi znajdziemy na blogu i w opisie serii - otóż świat, choć wydaję się Dzikim Zachodem, tak naprawdę jest rzeczywistością po pladze o biblijnych proporcjach, zniszczonych wojną z siłami ciemności, jaką prowadził szalony prorok Diego Duran i wojną domową zaraz potem. Mapa pokazująca się na początku odcinków udowadnia, że jest to rzeczywistość rodem z fantasy nałożona na dawną Amerykę, a całym znanym światem rządzi totalitarnie Generał, za pomocą przypominającej XIX-wieczną armię USA bandy Czarnych Płaszczów. Nie jest to dużo, ale koncept wydaję się dość intrygujący (dodam, że występuje możliwość wmieszania w to wampirów - serial miał być produkcją o wciąż modnych krwiożłopach, a pewne wątki sugerują, że może ten pomysł nie jest do końca zarzucony).



Recenzje i wzmianki, na jakie można trafić w Internecie, mówiły o porządnej stronie realizacyjnej, co zdają się potwierdzać nominacje i wygrane nagrody serialu. I rzeczywiście, tutaj można tylko się zgodzić - poziom najlepszych to jeszcze nie jest, ale powodów do wybrzydzania nikt nie powinien mieć. Najgorzej jest, jak bywa, w departamencie aktorstwa. Ogranicza się ono do zaciągania po "kałbojsku" (raz klimatycznego, raz kiepskiego), wtrącania (a la Firefly) wyrażeń typu I reckon i mówienia obniżonym głosem albo z ciągłą chrypą. Choć w obsadzie mamy parę ciekawych osób parających się aktorstwem - Kaily Alissano (Sonja) to hollywoodzka stuntmanka, Deneen Melody (Hecate-Freya, i powiem, do roli wiedźmy z urody się nadaję - jej twarz jest jednocześnie nieco dziecinna i upiorna, co w połączeniu, bez owijania w bawełnę, z krągłościami reszty ciała wypada charakterystycznie) to modelka i scream queen z niezależnych horrorów, Aaron Ginn-Forsberg (renegat Franky) może niektórym się kojarzyć, bo w necie przewijają się zapowiedzi jego steampunkowej produkcji Mantecoza (nota bene mogłaby już wyjść, żebym potwierdził, że steampunk plus slapstickowo-drętwa komedia to zły pomysł), a Richard Anderson (pułkownik Lee) to epizodysta z specyficznym wizerunkiem. Najbardziej zapada w pamięć ten ostatni, bo stosując metodę podobną do batmanowskiego głosu Bale'a i ekspresyjność w stylu złoczyńcy z kina lat osiemdziesiątych może zdawać się karykaturalny, ale to się wybija. Jedno jest fajne - aktorów dobrano po wyglądzie i ucharakteryzowano tak, aby wydawali się sterani życiem, brzydcy i pokręceni. Dotyczy to zwłaszcza statystów. I tu przechodzimy do strony wizualnej. Kostium, dekoracje i samo miasteczko są bezbłędne - czysty western, nie ma nic do dodania. No, może, że niektóre postacie przestylizowano, by wyglądały jeszcze fajniej - tu bryluje mykający w tle rewolwerowiec przypominający Jezusa (niewiele robi, ale jest chyba oczkiem w głowie twórców, bo będzie miał swój spin-off). Ukazanie tego w powolnych, przesuwających się po detalach ujęciach wzmaga klimat - praca kamery dynamizuje się tylko przy dialogach i akcjach zaczepnych, a czasem serwuje najazdy na plującego kowboja czy twarz skrytą pod rondem kapelusza naśladując wzorce z klasycznych westernów. Podoba mi się też zastosowanie green screen. Cyfrowe pustkowia prezentują się złowieszczo, dziwny krajobraz i skaliste ściany plus nietypowe, surrealistyczne kadry naprawdę robią wrażenie, a i nie odcinają się za bardzo od normalnie nakręconych scen - umożliwia to i zamazywanie tła, i odrealnianie światłem ujęć z aktorami oraz dekoracjami. Do samej jakości nagrania można się przyczepić, ale ujdzie, natomiast muzyka... Thomas Hinman to człowiek, który robił ścieżki dźwiękowe wyłącznie do firmowych szortów, a odwala robotę w taki sposób, że mamy do czynienia z jednym z lepszych sieciowych soundtracków. Muza to mieszanka dźwięków horrorowych, ambientowych syntetycznych smyczków, mistycznych chórków i motywów westernowych - nie tylko gitarki czy akcentów dętych, ale całych melodii w stylu amerykańskich staroci, ale i spaghetti westernów, lekko wykrzywionych i włączających się znienacka, podkreślając scenę.  Co ważne i widać to w epizodach niemal pozbawionych dialogów - muzyka ilustruje doskonale to, co dzieje się na ekranie i przejmuje część funkcji narracyjnej, gdy nikt nic nie mówi. A kiedy myślimy, że znamy już wszystkie chwyty, w ostatnich momentach najświeższego odcinka wchodzi elektroniczny bas i wiadomo, że nie wszystkie karty rzucono w tej kwestii na stół. Muzyka jest tak dobra, że chyba dano jej dominować - dialogi nagrane są za cicho i czasem nie słychać ich niemal w ogóle.



Western X to ciekawa paczka. Znajdziemy w niej dobrze oddany Dziki Zachód, trochę westernowych klisz, komiksowe korzenie, dopracowane stylistycznie, ale będące zagadką postaci, mistyczną zakrętkę, więcej niż odrobinę psychodeli i ogólnie sprawnie zrealizowaną, ciekawą wizję. Brakuje trochę treści - z tym musimy poczekać, bo nie dość, że całość rozwija się, powtórzę, bardzo powoli (niektórych to znudzi), to jeszcze odcinki równie powolnie są wrzucane do Sieci. Można się jednak zgodzić z cytowaną przez twórców opinią, że to "dopieszczony kawałek psychotronicznego pulpu". Niewątpliwie popularność na Koldcaście zasłużona, bo nastrój wkręca i chce się śledzić, co kryje się za otoczką budowaną przez twórców. Trzeba więc wyglądać nowych odcinków. Zwłaszcza, że umiejętnie zachęcono, wprowadzając w cliffhangerze pewnych trzech panów o twarzach z siatką czadowych blizn.




4 komentarze:

Ola pisze...

@i z takim kopem, jaki otrzymał space western od Firefly (i anime, z których Whedon mógł, ale nie musiał zrzynać)

Nic mu nie udowodniono, ale.

M.Bizzare pisze...

@Nic mu nie udowodniono, ale.

Ja tam, jako fan Firefly, raczej skłaniam się do teorii, że to takie "kopiowanie" jak w kwestii dwóch tytułów, z których rzekomo podwinął pomysły (dysputa, czy Outlaw Star zrzynało z Cowboy Bebopa czy odwrotnie jest równie bezsensowna). Czyli, że niesamowicie zaskakujące podobieństwo idei bądź pokrętnymi ścieżkami idąca inspiracja ;).

Fraa pisze...

No to ja już jestem nakręcona na to. ^^ Wygląda bardzo miodnie.
Trochę mnie tylko przeraża język, bo po angielsku radzę sobie nieźle, acz zawsze wolę mieć polskie napisy... tak dla większego komfortu. ;|
Ach, kij z tym, zobaczymy. :)


PS. Raz masz "Last Hope", a raz "Lost Hope". ;)

Bartek (BD) pisze...

Super tekst, western palce lizać. Wysmakowany.