poniedziałek, 5 marca 2012

Słodkie, steampunkowe Halloween... w ulicznym korku


Steampunk jest dziś bardziej ruchem estetycznym niż gatunkiem fikcji. Przynajmniej takie ma się wrażenie, gdy przegląda się różne strony, społeczności i przedsięwzięcia z nim związane. Owszem, możemy zacząć rzucać przykładami dzieł i dziełek, które pchają do przodu i zakorzeniają parowe klimaty w popkulturze treścią, nie formą, ale właśnie cała retrowiktoriańska otoczka związana z ruchem staje się dużo ważniejsza niż nowatorskie historie. Co nie jest złe, zaznaczam. Steampunkiem można bardzo ładnie i kreatywnie zabarwić cokolwiek, to zgrabny dodatek sam w sobie, a i za czadową czasem modę (i śliczniutkie modelki w owych strojach, a jak), i za design, i za różne dziwne/fajne inicjatywy zapoczątkowane w luźnej otoczce parowej fantastyki definitywnie ciężko się obrazić. Ale przy tej elastyczności, estetyka robi się zaskakująco sztywna w doborze środków. Coś steampunkowego wymaga gogli, wiktoriańskich szatek, latających statków i anachronicznych mechanizmów. Rzadko ktoś dorzuca coś nowego do tej wyliczanki, większość twórców zdaje się zadowalać "pakiet podstawowy", ewentualnie doprawiony czystym fantasy. Dlatego, pomimo, że estetyka mi nie zbrzydła, lubię czasem zawiesić oko na czymś, co pcha bazowy steampunk w dziwne, nietypowe rejony. Dlatego też kontakt z Monster Commute zalecam każdemu, kto myśli podobnie. A teraz opowiem dlaczego...

Obrazek należy do Steam Crow

Historia powstania komiksu, który dziś omawiam, to klasyczna opowieść o ludziach chcących poświęcić się własnej, nietypowej pasji i wkładają w to wszelkie dostępne środki. Daniel Davis to człowiek pracujący w reklamie od wielu lat, jego żona Dawna jest nauczycielką sztuki, ale poznali się grając w zespołach rockowych. Oprócz miłości połączyła ich także kreatywność (wow, to brzmi trochę cheesy), przejawiająca się na wiele sposobów, zwłaszcza w projektowaniu i tworzeniu różnych akcesoriów i gadżetów metodą zrób-to-sam. Podczas wizyty na Comic-Con 2004 małżeństwo postanowiło pokazać swoje umiejętności w nowym, nawiązującym do bogatego spektrum inspiracji Daniela projekcie. Tak powstał dwuosobowy artystyczny kolektyw Steam Crow, który puszcza w obieg całą masę uroczych produktów za pośrednictwem swego sklepu. Oprócz różnych ozdób i gadżetów, zabawa w tworzenie szybko przeniosła się do Sieci, gdzie  w 2008 roku Steam Crow rozpoczęło publikację humorystycznego komiksu opartego na projektach i pomysłach Daniela. A, że para jest dość związana ze środowiskiem steampunkowym, na pewno zakochana w tej estetyce, efekt prac można podpiąć pod gatunek. Co może być trochę mylne, jak zauważają sami twórcy, podsuwając inny termin - monsterpunk. Potwory? Tak, publikując swój komiks Daniel spełnia swoje największe marzenie - wymyśla i rysuje dziwne kreatury rodem z horroru podane na kreskówkową, nawet bardziej niż lekko cukierkową modłę. Przy okazji podporządkowując fabułę innej inspiracji - miłości i nienawiści do tkwienia... w ulicznych korkach.

Obrazek należy do Steam Crow

Opowieść zaczyna się w wielkim korku ulicznym właśnie. Z tym, że samochody są tu dość dziwnymi, steampunkowymi wersjami znanych nam pojazdów. Wielki zator na autostradzie nie kończy się nigdy, tworząc swoiste komunikacyjne piekło. Tkwią w nim beznadziejnie także pasażerowie Steam Crow - vana z kruczą główką, napędzanego kotłem przy którym siedzą (w większości niewolniczo) harujące ostro piecowe gobliny, oddzielne postaci z własnym zestawem zabawnych przemyśleń - lekko narwany czerwony demon Beastio Wand i niezbyt optymistycznie nastawiony do życia (może dlatego, że dawno już martwy) kierowca, zmechanizowany szkielet Chadworth Machine. Stojąc w korku można się nudzić, przytrafiają się też dziwne sytuacje, a przede wszystkim tona absurdalnych konwersacji. Przez pierwszy rozdział komiksu obserwujemy ich niekończącą się podróż do pracy przez Monstru - surrealistyczną, zamieszkaną wyłącznie przez potwory wersję Ameryki. Rządzoną przez bardzo totalitarny reżim, którego dyktatorem jest... Abraham Lincolnstein (zielona głowa znanego prezydenta przytwierdzona do różnych mechanizmów), a jego widomymi przedstawicielami Crowboty - pełniące funkcję wojska/policji mechy o kruczych ciałach. Nasi bohaterowie, oprócz prowadzenia dziwacznych dialogów, a to zatrzymają się w jakimś przybytku żywieniowym (na przykład serwującym jajka na patyku, albo w mojej ulubionej Barszczowej Stodole), a to autko się zepsuję i trzeba będzie wezwać drużynę... czarowników (wielkie gałki oczne w długich szatach) do reanimacji, a to będą musieli przekupić Krukobota czymś dziwnym. Ale zanim akcja wtłoczy nas w monotonię absurdalnej podróży, wszystko się zmienia. Właściciel znanego sklepu, demoniczny Toni the Oni, wrabia naszych znajomków w kradzież, którą reżim zaraz postanawia przerobić na przykładowe rozprawienie się z buntownikami. Rozpoczyna się pościg, a ekipa, wraz z autostopowiczem (który szybko staje się stałym pasażerem) - halloweenowym golemem Kipem Cupwhistle, uciekając przed pościgiem przemierzy tak oryginalne miejsca jak pole bitwy zamienione w park rozrywki, podziemny fort pełen wyrzutków społeczeństwa czy miasto zamieszkałe przez samych nieumarłych. By później znaleźć się centrum intryg kilku wrogich indywiduów i całkiem epickiej wojny z latającymi, machającymi tentaklami... stop. To już trzeba sprawdzić na własną rękę.

Obrazek należy do Steam Crow

Pewnie większość z was już sobie skojarzyła opis fabuły z czymś, co jest pozycją skierowaną do dzieci (pomogły też zapewnię kolorowe obrazki powyżej). I tak, Monster Commute pomyślano jako komiks familijny, jak najbardziej skierowany także do młodszego czytelnika. I nawet jeśli tylko takie miałby mieć przeznaczenie, z chęcią podałbym go do czytania moim dzieciom, gdyby takowe aktualnie na składzie posiadał. Dlaczego? Poza tym, że jest barwny i dużo się w nim dzieje, przede wszystkim uczy on miłości do potworności. Monstrów oryginalnych - zwykle mechanicznych składaków rodem ze steampunku w oparach surrealizmu - oraz karykaturalnych przetworzeń tych znanych (są zombie, kopie klasycznego Nosferatu, lovecraftowskie mackowe paskudy, Baba Jaga czy prześcieradłowe duchy) jest mnóstwo i nadano im dużo przezabawnych cech. Po drugie, komiks jest fajnym festiwalem wyobraźni. Można mieć wrażenie, że najpierw autor wstawia do niego najbardziej szalone pomysły, jakie mu wpadną do głowy, czasem nawet metodą deus ex machina - ale zaraz wtłacza je bardzo umiejętnie w fabułę i wewnętrzną logikę (często dość nielogiczną ;)) świata. I nie traktuje tu się budowanie realiów po łebkach, tylko tak, by dostarczyć szalonych obrazków. Sekcja na temat Monstru jest wręcz przeładowana informacjami o historii, zwyczajach, legendach czy technologii i produktach konsumpcyjnych (które są jedną z najlepszych części komiksu) - rzeczywistość kreowana jest z dbałością i autentyczną pasją. To wszystko czyniłoby pozycję idealnym obrazkowym dziełkiem dla małolatów... gdyby nie fakt, że wiele elementów Monster Commute w pełni doceni jedynie nieco doroślejsze "dziecko". Nie chodzi mi o skłonność do makabreski (dania i produkty serwowane w przydrożnych przybytkach, żywotrupy i różne rodzaje śmierci), te tłumią kolorowe realia, a zresztą odpowiednio serwowana makabra w pozycjach dla dzieci i młodszej młodzieży to nic nowego ani wyjątkowego (zresztą co ja będę tłumaczył - większość czytelników ogląda Doktora i ma kontakt z nowoczesnym YA, więc wiedzą o co chodzi). I fakt, że od czasu do czasu Daniel przemyci coś mniej przystającego/dwuznacznego (delikatnie i nie w formie wizualnej, ale nie każdy np. chciałby potem dzieciakowi tłumaczyć, co to jest kastracja ;)). Raczej część komiksu porusza tematy, które doceni osoba bardziej doświadczona, także z szerszym spektrum popkulturowym. Choć dużo tu humoru prostego, czasem nieco infantylnego (z neologizmami i zachowaniami postaci włącznie), to najśmieszniejsze dialogi opierają się na typie skojarzeń i absurdalnego, czarnego humoru, którego całości młodsza osoba może nie wychwycić. Także wizja groteskowego, bezsensownie biurokratycznego totalitaryzmu z podziałami na gorszych, lepszych i lepsiejszych i niedorzecznościami tego typu władzy w krzywym zwierciadle w pełni dotrze do kogoś, kto wie co nieco o takich reżimach. Nie mówiąc o tematyce fałszowania rzeczywistości celem utrzymania kontroli, inkwizycji czy głupoty wojny. Obu grupom powinna się spodobać pomysłowość autora - tu zdarza się dosłownie wszystko, spotkamy więc szkieletomnichów budujących z czaszek bomby wypełnione duchami ; radio puszczające okropny jazz w wykonaniu trolli, którego DJ nie jest w odbiorniku głosem, ale całym sobą, przeskakując od auta do auta wraz z dźwiękiem; zobaczymy wojnę, w której rolę medyków pełnią muzykanci i plakaty propagandowe, które dosłownie śledzą obywateli.

Obrazek należy do Steam Crow

Oczywiście całość nie byłaby atrakcyjna bez odpowiedniej oprawy graficznej. Ta też jest w dużej mierze wyciągnięta wprost z książeczek dla dzieci, a przede wszystkim prezentuje się bardzo specyficznie. Grafika jest wektorowa, więc mamy tu pewne uproszczenie (a jednocześnie kreskówkowe wykrzywienie) świata i postaci, zwłaszcza tła to pojedyncze, stylizowane obiekty. W połączeniu z pastelową kolorystyką może to odstraszać starszych czytelników... cóż, ich strata. Podoba mi się bardzo bogactwo inspiracji. Postawą jest steampunk - industrialne krajobrazy, roboty i skomplikowane maszyny bojowe (rozpisane w przezabawnych rysunkach technicznych); oraz staroszkolny, kunsztownie kiczowaty horror - to wiadomo. Ale źródeł, z których Daniel czerpie elementy składowe oprawy jest więcej. Zresztą, nie trzeba ich wyłuskiwać, autor z przyjemnością rozpisuje je w formie listy, a nawet odwołuje się do nich w treści (bohater o imieniu Mig Nola to dobry przykład). Davis czerpie zarówno z książek dziecięcych (np. Dr. Seussa), twórczości Osamu Tezuki, Gendy Tartakovskiego czy studia Ghibli, jak i z kreskówek oraz seriali o potworach (nazywa to zbiorczo "kulturą potworów lat 70-tych i 80-tych"), filmów  kaiju, art noveau czy retro plakatami (w podobnym stylu, co te, które możemy zobaczyć przetworzone w Falloucie chociażby - a w Monster Commute znajdziemy sporo śmiesznych i oryginalnych reklam czy kampanii propagandowych). Najlepsze, ze każdą z inspiracji widać gołym okiem, a mimo to grafika nie zbliża się do żadnej na tyle, by mówić o kopiowaniu czy przetwarzaniu znanych schematów. W dodatku zacięcie artystowskie i designerskie jest też widoczne jak na dłoni. I bardzo przyjemnie urozmaica komiks. Jedyne, co może razić niektórych to fakt, że grafika jest w całości komputerowa - pewne osoby od razu uznają ją za sztuczną i bezduszną (co nie jest prawdą). Dodatkowe punkty za profesjonalnie zaprojektowaną stronę, sformatowaną pod promocję (Daniel wszak zajmuje się marketingiem, ma nawet bloga o autopromowaniu komiksów w Internecie).

Obrazek należy do Steam Crow

Jeżeli kupisz estetykę i kochasz potwory, Monster Commute urzeknie cię bezwarunkowo. Jest to świetny pokaz wyobraźni pasjonata, który rysuje i piszę to, co mu w sercu gra - robiąc to z odpowiednio skrzywionym, ale lekkostrawnym humorem. To taki gatunek "dziecinnej" twórczości, którą każdy nerd powinien bez wstydu polubić. No i rzeczywiście bierze ze steampunka atrakcyjne założenia bazowe, by pchnąć je w nowym kierunku - przez co rodzi się coś bardzo unikalnego i z osobowością. Nie każdy oczywiście to przetrawi, ale nie wątpię, że niejedna osoba zakocha się w tym na zabój. Urok niedorzecznej krainy potworów pełnej charakternych mieszkańców nie podlega wątpliwości, a fabuła o rebelii przeciwko uciskowi ustroju, choć każdy może śledzić ją z łatwością, może zaskoczyć, paru Strzelb Czechowa pewnie nie zlokalizujecie (co ciekawe, grają one na typowych elementach estetyki steampunku, których... no dobra, nie zdradzam). A jeśli podoba wam się komiks i wykreowany w nim świat, zajrzyjcie na stronę minikolektywu. Znajdziecie tam odjazdowe gadżety, jak pluszaki, zabawki, plakaty czy t-shirty. Steam Crow wydało także trzy książeczki teoretycznie dla dzieci (me want!) - zbiór potworzastych haiku, baśń o mitycznej bohaterce świata Monstru i alfabet bazujący na tym czym zajmują się straszydła, gdy noc Halloween minie - a także utrzymuje kanał YouTube (filmiki podobają mi się nieco mniej, ale zabaweczki w nich użyte rządzą) i zjawia się na praktycznie każdym konwencie z barwną ofertą pokazową.
Ja takich rzeczy chciałbym w Sieci więcej, ot co.





Brak komentarzy: