sobota, 17 grudnia 2011

Szarzy ludzie księżycowego miasteczka


Zastanawiam się jak to możliwe, że w świetle mojego wychowania się na różnorakim science fiction (pierwsza fascynacja literacka), jest go tak mało na tym blogu. Fakt, nie czytam go aż tyle, co kiedyś, ale nadal regularnie oglądam interesujące produkcje filmowe w gatunku, chociażby. Ktoś mógłby wywnioskować, że w Sieci jest mało wartych uwagi wytworów w tych klimatach, a byłby to błąd. Dziś więc, tak żeby polepszyć statystyki, będzie s-f. Bardzo klasyczne i zajmujące się bliskim Ziemi tematem. Księżycem. Nasz satelita wydaje się obecnie dowodem na klęskę naszych snów o kosmosie, bo przecież lądowaliśmy tam tyle dekad temu - dawno powinien być skolonizowany, zawłaszczony, stanowić zaczątek dalszych gwiezdnych podbojów ludzkości. Tymczasem wisi sobie nad nami pusty i nieśmiałe burknięcia o powrocie na Księżyc wydają się bardziej pobożnymi życzeniami, niż planem. A jest po co wracać - zasoby naturalne to ważna kwestia. Tematem numer jeden nadal wydaje się hel-3, ale różne badania, przeprowadzane tak uroczo delikatnymi metodami, jak walenie w kratery sondą, podpowiadają, że może nas tam czekać srebro, platyna, żelazo i inne fajne rzeczy z meteorytów, tytan, woda. Nie mówiąc, o potencjale pozyskiwania energii słonecznej bez upierdliwych ograniczeń atmosfery. Księżycowe wydobywanie materiałów niewątpliwie jest fajnym punktem wyjścia dla twórców s-f. Ostatnio użył go świetnie przewspaniały Moon Jonesa, a w świecie komiksu sieciowego mamy na przykład Steve'a Ogdena i jego Moon Town.

Obrazek należy do Steve'a Ogdena.

Cassandra Quinn dopiero zaczęła pracę funkcjonariuszki ochrony jednej z księżycowych baz wydobywczych, a już wpadła w kłopoty. Może z powodu paskudnego, acz i dociekliwego charakteru. Gdy czujniki jej śmigacza wykryły nieznane cele na powierzchni, nie mogła tego zignorować, mimo sprzecznych z jej odczytami informacji z bazy. Nie skończyło się to za wesoło, a w sytuację wmieszał się tajemniczy agresor... Tymczasem Terraluna żyje swoją nużącą codziennością. Coraz to nowe stacje wydobywcze otwierane na ziemskim satelicie przyciągnęły bowiem znaczącą grupę robotników i innego personelu, który zdążył już stworzyć dość zamkniętą pozaziemską społeczność, z własnymi zasadami, zwyczajami i mediami, wielce zresztą tępymi. Całkiem niedawno pojawiła się dla nich niezła uczta -  zaczęły się masowe protesty przeciwko korporacji, która, z użyciem Bardzo Dużego Lasera (sic, tak się to urządzenie nazywa), postanowiła użyć Księżyca jako... powierzchni reklamowej. W środku tych osobistych i globalnych niepokojów zaczyna kolejny, pełen odmóżdżającej roboty dzień pewien zobojętniały, choć życzliwie nastawiony do świata górnik. Nie wie jeszcze, co przyniesie mu nowy dzień...

Mimo, że mogłoby się tak wydawać, komiks Steve'a Ogdena, grafika, pisarza i projektanta pracującego przy grach komputerowych, nie jest pozycją zbyt hard s-f, czy może inaczej, nieprzesadnie realistyczną. Bo jest i miejsce na bitwy jednoosobowych statków kosmicznych, na radar obdarzony cechami samoświadomej inteligencji (łącznie ze specyficznym poczuciem humoru), mało prawdopodobne technologie w stylu wspomagania grawitacji, a przede wszystkim na księżycowych obcych, prawdopodobnie tubylców, którzy ujawniają swoją cichą obecność dosłownie na samym początku i dysponują wachlarzem technologii kojarzącym się  bardziej ze space operą. W przekonaniu, że mamy do czynienia z fantastyką raczej lekką i rozrywkową może nas także utrzymać kolorowa, kreskówkowo wykrzywiona (zwłaszcza jeśli chodzi o sposób rysowania postaci, trącający karykaturą) szata graficzna, za którą należy się Ogdenowi uznanie, bo jest i bardzo "własna", i niezwykle szczegółowa (design pojazdów i tego typu rzeczy naprawdę profeska), i miła dla oka. Dodać, że jak na razie rozwój fabuły wskazuje na obecność cudacznego spisku, grę o skali rozciągniętej na całą ludzkość i nieziemskie przygody - obraz się utrwala. Jak pewnie się domyśleliście, trochę błędnie.

Mimo takiego, a nie innego charakteru fabuły, mamy tu bowiem próbę realistycznego spojrzenia. Przez pryzmat postaci i ich trybu życia. Każdy bohater, oprócz gadających głów z telewizora, jest szeregowym pracownikiem, i to usadowionym nisko w hierarchii swojego zawodu. O ile jeszcze za Cassandrą stoi pewien autorytet władzy, to już górnik Simon Tripline czy mechanik Jimmy Dillard to zwykłe mróweczki. Zresztą, nawet Dabney Flagg, zarządca bazy wydobywczej, nie ma łatwego życia. Na planszach przewijają się więc głównie brzydcy, zniszczeni latami ludzie o aparycjach stoczniowca z długim stażem. Jedyna osoba zadowolona ze swojej pozycji i pławiąca się w pewnego rodzaju zawodowej sławie, to Vin Sinclair - a przy tym jest to totalny, przekonany o swojej wyjątkowości dupek, mający wszystkich w głębokim poważaniu. Wszyscy, narzekając mniej lub bardziej, znoszą swój smutny los i to uczucie monotonii życia fizycznych pracowników , składającego się tylko i wyłącznie z zasuwania dzień w dzień z daleka od domu, unosi się nad całym komiksem, nadając mu gorzkiej atmosfery. Przy czym nie jest to jakiś poruszający traktat o losie proletariatu - ot, zwyczajny żywot szarego człowieka, z humorem, chwilami zwątpienia, koniecznością podporządkowania się rygorom i poruszaniem ważnych, politycznych oraz niepokojących kwestii przy automacie z parszywą kawą. I to przeprowadzenie potencjalnie nawet epickiej, przygodowej fabuły z użyciem takich postaci jest czymś, co czyni Moon Town dziełkiem wartym poświęcenia wieczoru. Należy dodać, że bohaterowie mówią slangiem odpowiednim do własnej pozycji, zachowują się naturalnie, a przede wszystkim są niezwykle charakterni. Cassandra to diabeł nie baba, brawurowa, skłonna do agresji i uparta na tyle, że nawet wystrzelenie przez właz na powierzchnię Księżyca z zapasem tlenu na pięć minut nie skłania jej do trzeźwego osądu sytuacji. Simon wydaje się bierny, trochę zbyt uprzejmy, ale tak naprawdę nie daje sobie w kaszę dmuchać i ma dość cyniczny ogląd świata - pasywna postawa to tylko zawodowa maska. Reszta postaci dorównuje protagonistom siłą charakteru, co sprawia, że interakcje między nimi nie są łatwe ani przyjazne, ale świetnie się je obserwuje. Komiks aż huczy od różnych emocji, to niewątpliwe osiągnięcie. Okazuje się też, że karykaturalność oblicz bohaterów potrafi się przyczynić do udatnego podkreślania uczuć, które nimi targają - gdy Simon na przykład przystaje na chwilę, by zebrać palcem księżycowy pył ze swojego łazika-koparki, po jego twarzy znakomicie widać, co dzieje się w środku jego głowy.

Oczywiście oprócz wyżej uwidocznionych zalet, komiks ma też drobne wady. Częstotliwość update'ów na pewno nie jest mocną stroną, zwłaszcza 2011 to chyba był wolny rok dla Moon Town. Gorzej, że Ogden, tworząc dzieło dla każdej grupy wiekowej czytelników (sam dał mu kategorię AA - All Ages), musiał pójść na pewne kompromisy. Żeby nie powiedzieć, że niektóre rozwiązania zdają się nawet infantylne. Pal licho, że prawdziwi robotnicy, zwłaszcza w takich sytuacjach, klęliby na potęgę - Ogden próbuje stosować eufemistyczne, bardziej wyszukane zamienniki wulgaryzmów, i to właśnie czasem wypada średnio. Większą wadą są kosmici, którzy na razie średnio na jeża pasują i przekonują. W ich zachowaniu, sposobie i języku komunikacji kryje się trochę mocno zużytych klisz, a ich wygląd mnie osobiście nie przypadł do gustu, jest jednak z innej bajki, i, no właśnie, bajki. Kwestia mocno subiektywna, ale troszkę mi to przeszkadzało.

Komiks Ogdena to przyjemna i mimo lekkiego oblicza niegłupia rozrywka w stylu klasycznego science fiction. Wysoką jakość podkreślają nagrody i nominację, a także obecność w licznych komiksowych polecankach w całym Internecie. Dostajemy wszystko, czego oczekujemy po gatunku, w różnych proporcjach, ale przemyślane i przystępne. Miło zaczynać z postaciami, które nie są (przynajmniej wyjściowo) kopiącymi dupę zbawcami ludzkości, borykającymi się z dylematami codzienności przyprawionymi beztlenowym, martwym pejzażem księżycowych skał,  i ten robotniczy charakter serii niewątpliwie podnosi ocenę. Nie jest to broń Boże sieciowe Planetes, nawet nie próbuje być, ale ten aspekt to, jakby to określić, główny selling point, przynajmniej jak dla mnie. Warto dorwać, zwłaszcza zanim wątek kosmitów i tajemniczych "piratów" przyćmi to podłoże, he, trochę socjologiczne. A tak może się stać - wtedy trzeba będzie ocenić, czy zaszkodziło to, czy stworzyło nową jakość.


Autor stwierdził w powyższym banerze, że do zalet wymienionych koniecznie należy doliczyć lasery... 
No, może i ma rację :D

Brak komentarzy: