środa, 14 grudnia 2011

Gliniarze, nastolatki, wampiry


Telewizja, przynajmniej ostatnimi czasy, wydaje się działać falami (Hollywood zresztą też, ale to inny temat). A to napływ zagadkowej fantastyki udającej niefantastykę - wszystko przez Losta. A to napędzane postaciami, dramatami i mrocznością science fiction, dzięki BSG. Ostatnio zdechlaki wyposażone w kły i paranormalny romans sprokurowały napływ produkcji z gatunku miłość + klasyczne potwory (czasem też nastolatki) w mniej lub bardziej krwistym wydaniu. Fale te szybko tracą impet, gdy okazuje się, że epigoni nie są już tak atrakcyjni jak wielki założyciel. Albo ewoluują (opcja paranormalna bierze sobie po prostu kolejne monsterki z klasycznej puli, a ostatnio poszła także w bajki). Ale istnieje jeden gatunek, który nigdy nie umrze. Police procedurals i cop shows, czyli prościej mówiąc seriale o gliniarzach na tropie. One też rozgałęziają się w różne strony (stąd popularny ostatnimi laty wariant "laboratoryjny"), ale można mieć pewność, że w danym momencie każda stacja telewizyjna świata ma w swoim repertuarze co najmniej jeden tasiemiec z odznaką i śledztwami tle. Z tego, że poruszyłem to zagadnienie łatwo wywnioskować, że dziś omawiany sieciowy serial pożyczył sobie to i owo z klimatów policyjnych. A dla trendowego smaczku wrzucił w środowisko nowojorskich gliniarzy zawsze pożądane wampiry. I nie bać się nastolatek w tytule posta, bo tu nie ma pożywki dla młodzieży zapatrzonej w cudnych nieumarłych chłopców - tu dzieciarnię się zabija.

Obrazek należy do Hala Jordana/Monique Yamaguchi/NYPDM.COM


Andersen jest twardą, zmęczoną pracą i raczej wrogo nastawioną do świata policjantką. Perspektywy też przed nią niewesołe, gdyż właśnie cofnięto jej kolejne podanie o przeniesienie. A służy w trzymającej się na uboczu, zajmującej się dziwacznymi zbrodniami jednostce specjalnej. Na domiar złego w brudnych alejkach NY grasuje morderca, który upodobał sobie nastoletnie uciekinierki z domów i... wbijanie im kołków w pierś. Niezadowolenie Andersen sięga szczytu, gdy szefostwo przydziela jej jako partnera Grimma. Nie jest on zwykłym policjantem, tak jak jednostka nie jest normalnym oddziałem. Miał on bowiem całkiem niedawno bliskie spotkanie z krwiopijczym monstrum, w efekcie którego został włączony w szeregi Dzieci Nocy.

Mieszanie historii z życia zwalczających przestępczość z paranormalną otoczką nie jest niczym nowym. A z zębatymi truposzami to jeszcze mniej, bo wampirze historie detektywistyczne to praktycznie odrębny podgatunek. Plusem (albo minusem, zależy jak się patrzy) N.Y.P.D.M. jest próba oddania atmosfery współczesnych telewizyjnych seriali policyjnych (stąd pewnie enigmatyczna kategoria New Crime w materiałach promocyjnych). Widać tu głównie jazdę na schematach pożyczonych z "Bruckheimer verse" ( trzy CSI plus Bez Śladu i Dowody Zbrodni). Wszystkie aspekty sformatowano wedle tego wzoru - od czołówki, przez elektroniczną muzykę z dominującym, monotonnym basem, do lśniących nowością drogich aut oraz postaw i zachowań bohaterów. Jeśli nie znudziła was konwencja, to prezentuje się to nieźle, spora ekipa odrobiła lekcje. Mimo, że Hal Jordan, reżyser i scenarzysta, to w zasadzie debiutant, a główna producentka Monique Yamaguchi wywodzi się raczej ze świata niezależnych produkcji, to w gronie ludków odpowiadających za technikalia jest sporo profesjonalistów z niezłym dorobkiem. Duszne, brudne i chłodne zaułki miasta; dynamiczne, a jak trzeba powolne ujęcia; odpowiednie kostiumy - tutaj nic nie zgrzyta. Realizacyjnie jest to niski budżet, praktycznie bez efektów, ale ładna jakość obrazu i doświadczenie ekipy stwarza wrażenie obcowania z czymś odrobinkę droższym. No, ale są ważniejsze rzeczy, treść chociażby.


Policyjne procedurniaki (sorry, za kalekie tłumaczenie) mają to do siebie, że rzekomo są bardziej o śledztwach niż o postaciach. To oczywiście bullshit, bo po sezonie-trzech one wysuwają się na pierwszy plan i bez przykuwających do ekranu bohaterów ani rusz. W tym temacie N.Y.P.D.M. deczko zawodzi. Nie mamy tu postaci bez potencjału, ale są trochę blade - nie pomaga nieco drewniana, nie zachwycająca gra aktorska (choć w sumie amerykańskie serie taką często mają). Janelle Giumarra, grająca Andersen, ma odpowiednią prezencję i głos, ale większość czasu recytuje dialogi tak beznamiętnie, że ciężko w to się wczuć. Może było takie założenie, ale wychodzi ostentacyjnie cyniczna baba nie do polubienia. Jilon VanOver, Grimm, wygląda i zachowuje się jak pusty przystojniak, podtrzymując tradycję noszenia przez przerysowanych gliniarzy dziwnych okularów przeciwsłonecznych i wzbudzając od czasu do czasu mętne skojarzenia wizerunkowe typu "członek Hitlerjugend dwadzieścia lat później. Są momenty wzbudzające nutkę sympatii do wampiórka (jest w każdym razie bardziej ludzki od Andersen), ale też bez rewelacji. Braku uroku pary protagonistów nie tłumaczy poziom dialogów między nimi i z osobami trzecimi, bo te są naturalne, a właściwie nie ma tu wiele do zarzucenia. Względna obojętność wobec głównych postaci każe zwrócić oczy w stronę pobocznych, a tu jest lepiej, przypadły mi do gustu szczególnie dwie, które wolałbym widzieć na ekranie częściej. Pierwszą jest porucznik Spiller (Natalie Turpin), szefowa parki. Prezencja i sposób mówienia drobnej nastolatki kontrastują z enigmatyczną, wyzywającą osobowością. Miło zobaczyć jako przełożonego kogoś mniej typowego, nie dziada z butelką pod biurkiem czy mentorską dojrzałą babkę. Durgą jest Fagin, drobny przestępca wykorzystujący bezdomnych gnojów do wzbogacania się - zagrał go Bill Pace, "pożyczony" z popularnego (200 odcinków i nagroda publiczności Streamy Awards) i dość nerdowskiego Elevator Show. Jest charakterystyczny (także z twarzy), odpowiednio antypatyczny i lekko szalony, rzuca też wspaniale tępymi teksami typu "Niezłe kły, pedziu!".

A fabuła?

Nie oszukujmy się, jest prosta i raczej nie nowatorska. Zwykłe śledztwo, od świadka do świadka, od podejrzanego do podejrzanego - czynnik wampirzy nie zmienia wiele. Na końcu czekają małe zaskoczenia, i co do osoby zabójcy, motywów zbrodni; i co do postaci. Ale nie są to aż tak niesamowite rzeczy, ot, porządna robota. W nieco ponad czterominutowych ośmiu epizodach mało miejsca na budowanie świata (o jednostce specjalnej np. dowiemy się tyle, co nic), ale plusem jest "realizm" wampiryzmu, trochę w stylu Being Human. Wizualnie, z tymi czarnymi oczyma, oraz w detalach jak brak akcesoriów typu trumna i ułomności w stylu palenia się pod wpływem słońca - a krwiopijcę da się nawet unieszkodliwić zwykłym mocnym walnięciem w głowę. Do zalet dodajmy zadowalające oddanie specyfiki nowojorskiej rzeczywistości, łącznie z ironicznymi smaczkami typu kołek wbity w serce nastolatki... przez serce na znanej koszulce I love New York.


N.Y.P.D.M. nie jest niczym wybitnym, policyjny standard podlany z umiarem horrorkiem. Jest też zdecydowanie najmniej rokującą serią z tych okołogrozowych, które opisuję ostatnio. Pomijając bardziej intrygujące elementy wspomniane przeze mnie i przyzwoitą realizację, to raczej oglądadło na jeden wieczór (ha, zupełnie jak epizody więszkości znanych "śledczych" serii, specyfika gatunkowa?). Nie sądzę, by drugi sezon, zapowiadany ostrożnie przez twórców, doczekał się realizacji. Odbiorców, przynajmniej na Tubie i Facebooku, trochę przymało. Całość wygląda trochę jak pilot telewizyjny, co jedna z drugoplanowych aktorek zdaje się potwierdzać, a jako taki wymagałaby słusznego rozwinięcia i wyciągnięcia więcej przede wszystkim z głównych postaci.


Brak komentarzy: