środa, 7 grudnia 2011

Religijny worek z bardzo mieszaną zawartością


O dzisiejszej sieciowo-serialowej propozycji mógłbym powiedzieć wiele (i powiem, ale nie na wstępie ;), ale od początku jestem świadomy, że większość najbardziej zainteresuje jeden jej element. A dokładniej aktor, który może pobudzić serce do szybszego bicia zwłaszcza u fanów pewnego telewizyjnego hitu, opowiadającego o perypetiach wykańczających demony braci, co to się nazywają jak ikoniczna strzelba. Z Supernatural miałem na tyle kontaktu, żeby stwierdzić, że dobre i, że kiedyś trzeba obejrzeć całe (lista rośnie z minuty na minutę, życia normalnie nie starczy). Ale nawet w zasadzie przypadkowy widz jak ja kojarzy Castiela - twardziela, ulubieńca publiki, anioła. I tak, fanki mogą już wiwatować - w Divine The Series gra Misha Collins (ba, jest też jednym z producentów). To nie wada, w końcu to całkiem spoko koleś, a znana twarz w internetowej produkcji to zawsze mile widziany dodatek, natomiast trzeba się od razu zapytać, czy serial ma do zaoferowania coś oprócz pożywki dla maniaków świata braci Winchester. Cóż, na pewno się stara - jest świetnie, profesjonalnie zrobiony i jest w nim sporo upchane, gorzej, że nie zawsze tego, co by się chciało. Mamy więc powołanego przez samego Boga superherosa, religijną otoczkę, świat księży na misji w kiepskiej dzielnicy, demony, dramat, poważne kwestie, bijatyki, zagadki, krew, syf, zdegenerowanych obywateli i jedną głupawą Azjatkę. Wchodzicie w to?

Twórcy Divine The Series, startujące kanadyjskie studio Maple Blood Productions, wydają się tak entuzjastycznie podchodzić do formuły serialu sieciowego, że... aż za entuzjastycznie. Poza czy nie, fakt, że zakładka "O serialu" na stronie zawiera głównie orędzia na temat możliwości nowych mediów, buńczuczne wyzwania rzucane tym starym i chęci wzniesienia seriali sieciowych na nowy poziom jakości. Ba, w wypowiedziach ludzie stojący za projektem uśmiechają się nawet do internautów, poprzez bycie anty w stosunku rzeczy, do których oni są anty - na przykład wobec blokad regionalnych czy wszechobecnych reklam. Czy są podstawy do odważnych deklaracji? No, każdy z pracujących nad Divine ma dość bogate doświadczenie w branży, nawet jeśli jest to praca asystencka lub zupełnie w tle. Zaś dwóch panów, Iyan Hayden i Kirk Jaques, którzy wydają się motorami projektu, ma w swoim CV dużo imponujących wpisów jako odpowiednio specjalista od efektów wizualnych (między innymi wieloletnia współpraca przy Supernatural, także więzy są silniejsze, niż się by wydawało) oraz koordynator kaskaderki. Od razu trzeba przyjąć, że praca nad Divine to ich sposób na rozszerzanie swojej działalności, tak sądzę, skoro panowie zabrali się pospołu za całość scenariusza, a Hayden dodatkowo reżyseruje. Autentyczność zachłyśnięcia się możliwościami netu potwierdza zaś fakt, że losy produkcji powierzono modnej ostatnio platformie dofinansowywania Kickstarter (kiedyś trza coś skrobnąć, bo ciekawe rzeczy naprawdę biją się tam o przychylność naszą i naszych portfeli... a wielu się udaje) i uzbierano raczej niemałą (w stosunku do realiów) sumkę 20.000 tysięcy zielonych na realizację 4 z 6 dostępnych epizodów. Efekty można było oglądać od sierpnia do listopada bieżącego roku i trzeba przyznać, że na odbiorców twórcy nie mają co narzekać, bo przyjęcie było naprawdę dobre. Ale czy spełnili żarliwie składane obietnice i stworzyli coś, co może konkurować z tradycyjną telewizją i opowiada porywającą, niecodzienną historię? Ha, na to pytanie jednoznacznych odpowiedzi bym nie udzielał... ale może nie wybiegajmy na razie za daleko.


Parszywa dzielnica. Zapomniana przez Boga, chciałoby się rzec. A jednak mieści się w niej katolicka placówka misyjna, nad którą pieczę sprawuje starzejący się diakon Jim. W takie miejsca trafiają na zsyłkę głównie księża, którzy stracili zaufanie przełożonych i generalnie mają coś na sumieniu. Takim człowiekiem wydaje się ojciec Cristopher, który już wkrótce po przybyciu staje się światkiem zdarzenia, które zdecydowanie wymyka się racjonalnym kategoriom. Otwiera pewnej deszczowej nocy drzwi i na progu zastaje... na oko śmiertelnie poranionego zwalistego kolesia, eskortowanego przez przerażoną dziewczynę o niezbyt świątobliwym wyglądzie. Ku jego zdziwieniu, diakon nie tylko przyjmuje dziwnych gości, ale wydaje się ich znać. Więcej, zajmuje się siłaczem w stanie agonalnym. To, co w pierwszej chwili może się wydawać jakąś nietypową odmianą ostatniego namaszczenia, zmienia się w prawdziwy cud - pod wpływem sakramentu komunii i obmycia święconą wodą, rany umierającego zasklepiają się, a uderzenie pioruna znikąd przywraca oddech. Uleczony znika nad ranem, a pytania tylko się mnożą. Zwłaszcza, że Divine, bo tak się żywy przejaw boskiej mocy zowie, zdaje się co noc wypowiadać wojnę siłom mroku przenikającym zwykłych ludzi i zmieniających w prawdziwe demony, a na horyzoncie pojawia się inny zagubiony kapłan... zaraz, a co się stało z poprzednim?


Zacznę może od rzeczy, które na pierwszy rzut oka zauważy każdy, kto pokusi się o obejrzenie pierwszego odcinka. Otóż realizacyjnie jest to niezwykle wysoki poziom. Od zdjęć, grania otoczeniem (mroczne i nieco mistyczne wnętrze budynku misji, mroczne zaułki miasta, a nawet... taksówka stojąca w korku prezentują się nad wyraz atmosferycznie) i oświetleniem (bardzo ładne kontrasty typu ciepłe światło świec - sztucznie oświetlone zamglone alejki, ciemna teraźniejszość kontra jasna przeszłość itp, świetnie wypadają też smaczki jak światło w kształcie krzyża na twarzy spowiadającego się czy neonowe aureolki posągów Maryi), do odpowiedniej dynamiki ujęć i pracy kamery (szczegóły współgrające z akcją, jak choćby odpowiednio ukazane patroszenie i smażenie ryby w czasie rozmowy o problemach wątpiącego księdza pokazują, że ktoś znał się na robocie i umiał podpatrywać takie manewry w dużych produkcjach). Broni się też konstrukcja serii - odcinek traktowany jako zamknięta scena (a każdy z nich dość odmienny) akuratnie wpasowuje się w limity około dziesięciominutowego czasu trwania. Muzyka też niezła, bardzo typowa jeśli chodzi o klimaty religijno-anielsko-horrowe (orientalne zawodzenia i perkusjonalia, chóry, takie sprawy), ale właśnie dlatego się sprawdza. Charakteryzacja (w tym dużo, dużo krwi, wyrywanych organów wewnętrznych i ogólnie sporo gore) także dobra, a efekty specjalne... cóż, tutaj odczucia mogą być mieszane. Przede wszystkim niektóre wybory estetyczne są wątpliwe (sokół widzący otoczenie... w stylu filmowego Predatora to jeden z takich fragmentów). Komiksowe walki pojawiają się tylko w dwóch odcinkach i choreografia daje radę, ale komputerowe wstawki już mniej. Upiorny berbeć pojawiający się w pewnym momencie (nie spoiluję, od początku odcinka wiadomo, co się święci) wygląda ubogo, cyfrowa krew tryskająca przy praniu pysków raczej śmiesznie... ale z drugiej strony akcesoria do cięcia i szatkowania jednego z demonów nie budzą wielu zastrzeżeń. Bardziej klasycznie zrealizowany szatano-mintoaur też jednych rozśmieszy, drugim wyda się w porządku, ale w miarę trzyma poziom. Ciekawe skojarzenie zresztą nasunęło mi się w kontekście potyczek - mianowicie jakoś tak przypominały mi tokusatsu, czyli japoński kicz superbohaterski, który do nas dotarł w jeszcze bardziej kiczowatej formie zamerykanizowanej na modłę Power Rangers. Bo przyjrzyjmy się... zwykli ludzie ze scenką wprowadzającą ich nagłą przemianę w dopasioną formę potworzą, pojedynki na pięści i kopniaki, czasem w akrobatyczno-unikowym stylu, no i te dyskusyjne czasami efekty specjalne. Dziwne skojarzenie, ale całkiem trzyma się kupy, tyle, że w toku bestyjom obija zwykle mordy zamaskowany mściciel w tęczowym spandeksie, a nie typ, który wygląda jak wielce zmęczony bramkarz z parszywego klubu.  Sceny walki jednym się spodobają, bo jednak mało takich w sieciowych produkcjach, innych odstręczą. Zwłaszcza, że kontrastują z warstwą fabularną, która, o dziwo, mimo zamierzonej komiksowości zapuszcza się w całkiem ciekawe rewiry. No właśnie, ustaliliśmy, że technicznie prawie same zalety, a co z treścią?
Obrazek należy do Maple Blood Productions
Sposób przedstawienia postaci nie jest do końca nowy, ale trzeba przyznać, że postać Divine'a wypadła całkiem intrygująco. Cudowny wojownik nie jest ratuje bowiem ludzi do końca z własnej woli, jego posługa to raczej pokuta (za co? To jedna z tajemnic serialu) niż heroizm z własnej woli. Podkreśla to zresztą fakt, że facet jest biczownikiem i zdecydowanie brzydzi się zabijaniem, a ciekawym kontrastem jest to, że człowiek (?) nie z własnej woli robiący to, co robi, w czasie starć prosi, wręcz błaga demony o to, by przypomniały sobie, że własną wolę mają. "Nie musisz tego robić" to wręcz jego okrzyk "bojowy". Jego związek z Bogiem i podejście do niego też są dość nietypowe, o czym przekonujemy się, gdy w końcu przemówi więcej niż połową zdania. Ale zdecydowanie najlepsze jest to, że Divine wbrew pozorom nie jest w tej bajce najważniejszy, dzięki czemu produkcja, będąc w zasadzie superbohaterskim niby-horrorkiem, oferuje sporo rozważań na temat ludzkiej natury w konfrontacji z realną demonstracją czegoś, w co wierzą. Ważniejsze od efekciarskich walk są dialogi, a Divine'a postrzegamy przede wszystkim przez pryzmat reakcji i wątpliwości, jakie wzbudza on w bohaterach, ludziach religii. Protagonistą jest tak naprawdę ojciec Andrew, młody ksiądz, któremu nie udało się pomóc skonfliktowanemu z samym sobą homoseksualiście i w efekcie obwinia się za jego samobójstwo. Do wątpliwości względem powołania własnego, ograniczeń katolicyzmu w pewnych kwestiach i rozdarcia między biernym zaakceptowaniem losu, a walką o własną pozycję (która wymusza na nim matka) dochodzi konieczność zmierzenia się z żyjącym świadectwem egzystencji Boga. Andrew chciałby ujawnić dowód na istnienie Najwyższego w osobie jego posłańca, diakon Jim prezentuje skrajnie inne podejście, wykładając mu smutne aspekty  istnienia cichego bohatera. Tematy bardzo poważne, jest i dialog o realnych konsekwencjach potwierdzenia prawdziwości tego, w co wierzymy; jest nieprzystawanie konserwatywnych przekonań Kościoła do sytuacji współczesnych; jest kryzys osobisty i wybory, przed którymi staje ktoś, któremu wali się cały świat; są wreszcie kwestie uniwersalne, jak natura Boga i jego cele, sens niekończącej się walki ze złem, koszt odkupienia... Pomagają nieźle pomyślane i, co ważniejsze, zadowalająco zagrane postaci. Dan Payne jako Divine wyróżnia się posturą i grubo ciosaną twarzą (nic dziwnego, że grywał głównie potwory i złoczyńców, choćby w serialach z uniwersum Gwiezdnych Wrót), na której odcisnęły się trudy życia, nie mówi za wiele (ale ma pasujący, niski głos) i rzeczywiście wydaje się przygnieciony ciężarem tego, co przyszło mu robić. Allen Sawkins, czyli diakon Jim, na początku wydaje się nieco sztuczny, ale w dłuższych dialogach gra zaskakująco dobrze, ma ciekawy akcent, sposób mówienia i świetnie nadaje się na takiego mrocznego mentora. Ben Hollingsworth jako ojciec Andrew jest sympatyczny i ludzki w swoim błądzeniu, można się utożsamiać z jego problemami, a to istotna zaleta. A "Castiel"? Tak, też się sprawdza, przykrych zaskoczeń brak. Ojciec Cristopher w jego wykonaniu to postać niejednoznaczna, na początku zaskoczona i bezradna w obliczu cudownego chaosu, a potem dość radykalnie się zmieniająca... szkoda, że jest go dość mało, ale jest to uzasadnione fabularnie. Fajnie, że znalazło się także miejsce dla zapadających w pamięć postaci pobocznych. Taksówkarz ze skłonnościami filozoficznymi i baterią "swojskich" tekstów o życiu (oraz akcentem wskazującym, że pochodzi z tych samych okolic co Niko Bellic) czy uroczo zrypany uliczny bandzior z błędnym wzrokiem rozładowują momentami nieco przedramatyzowane oblicze całości... Ogólnie, fabuła prezentuje się ambitnie i rzadko widać, że nie jest dziełem scenarzystów z zawodu, tylko specjalistów od wizualnych aspektów filmowych produkcji. Poza momentami, kiedy coś nie gra. Choć chwalę dialogi i rozważania, czasem niebezpiecznie graniczą z przegadaniem. Momentami gryzą się konwencje - widać, że chciano zmieścić jak najwięcej, ale gdy po dość ruszającej scenie spowiedzi pojawia się horrorowa w naturze wstawka, a z odcinka skupionego na walce trafiamy zaraz na dylematy rodem z filmu obyczajowego, można mieć wrażenie niespójności. Bardziej przerysowane postaci (tajemniczy obserwator chociażby) są fajne, ale także trochę gryzą się z w sumie bliskim tu i teraz przedstawieniu innych. I mimo, że problemy wiary są ciekawie analizowane, konkluzji postaci można się domyśleć, trochę ciężko było chyba twórcom wyjść poza pewne utarte ramy, choć są sygnały, że może by chcieli.
I trochę aż strach, że scenarzyści tak dbający o drugie dno wymyślili też okropieństwo, które w oczach bardziej krytycznych widzów położy cały serial niemal na starcie. Postać tak straszną, że aż dostanie własny akapit pomyj.

DERP
Otóż Divine, jak każdy porządny, amerykański heros, posiada towarzystwo w postaci przydupasa. A raczej przydupaski. I cholera, ktoś tu chciał zająć wysokie miejsce w rankingach irytujących do bólu sidekicków. Pal sześć pasujący do reszty mrocznej konwencji jak pięść do nosa image porno licealistki rodem z japońskich konsolowych bijatyk (i to, że przy okazji takim dziwkarskim wizerunkiem zdołali nieco oszpecić całkiem ładną dziewczynę). Ale Boże, jaka ona jest durna! Pakuje się w tarapaty, rzuca iście debilnymi tekstami, bardziej pomaga niż przeszkadza, gorzej, większość jej poczynań prowadzi do poważnego uszkodzenia Divine'a - czy koleś nie zauważył, że gdyby nie pałętała się za nim pustogłowa Azjatka, może nie wychodziłby ze starć ledwo żywy i poprzebijany w paru miejscach? Jin, bo tak nazywa się ta zbrodnia na ludzkości, jest toćka w toćkę jak Short Round z drugiego Indiany Jonesa, który dorósł i wybrał się do Tajlandii na operację zmiany płci. No, ale przynajmniej tamten dzieciak czasem Indy'emu się na coś przydał. Nie pomaga fakt, że zdolności aktorskie Chasty Ballesteros są tak niskie, że aż dziw, że nie wzięli jej z ulicy (chociaż role takie jak Pielęgniarka, Pielęgniarka # 2 czy Recepcjonistka Spa mówią sporo o tym, co sobą prezentuje).
Poważnie chciałbym się dowiedzieć, co sobie myśleli scenarzyści, gdy w pocie czoła kreowali tą wspaniałą inaczej bohaterkę. Dobrze, że jest jej relatywnie mało (ale tak za dużo, oj za dużo),  bo to nie tyle strzał w stopę, a świadome przestrzelenie sobie obu kolan. I komu potrzebna jest w pretendującej do miana poważnej, mrocznej serii postać generująca fajansiarski humor sytuacyjny? Najgorszy comic relief character tego roku? Całkiem możliwe.



Divine the Series wiele obiecywało, racząc doskonałym startem. Niestety miejscami się gubiło, a skoki między nastrojami i klimatami, od komiksu do niemal dramatu, sprawi, że niemal każdemu będzie podobał się jakiś element, ale całość może być ciężka do strawienia. I choć trzeba docenić starania, to ciągnięcie w różne strony serialu jest czasem niestety boleśnie widoczne. Dla takich rzeczy wymyślono w angielskim określenie mixed bag. Generalnie najłatwiej wysupłać z tego mistyczny mrok i tematy życiowo-okołoreligijne, a przymknąć oczy na to, co w nie cię kole jako widza, a można oglądać z przyjemnością. Może nawet jestem za ostry, ponieważ jednak więcej chwaliłem niż ganiłem, ale zawód wynika z potencjału zarówno poruszanych motywów, jak i proponowanego typu opowiadania historii (pozorna boskość wcielona przez pryzmat tych stykających się z nią). Jednak historia wyraźnie nie jest zamknięta. Twórcy podobno rozplanowali ją na 22 odcinki i, chociaż wieści brak (ale rzecz jeszcze świeża), zamierzają realizować kolejne. Choć jedna z tajemnic, dotycząca ojca Cristophera, została w zasadzie wyjaśniona, w kwestii innych postawiono tylko więcej pytań... i o to chodzi, że są to pytania ciekawe. Mimo zastrzeżeń, będę się przyglądał rozwojowi sprawy. A i tak sądzę, że ten serialik to już w tej chwili coś, w czym znajdziemy godne uwagi elementy nie tylko dla tych, którzy adorują Castiela. Że czasem trzeba je wyławiać, inna sprawa. Jak następny rzut odcinków rozpoczną brutalną sceną śmierci Jin (najlepiej ze zwolnionym tempem i masą krwawych zbliżeń), na pewno szanse wzrosną, ale może już dość złośliwości...


2 komentarze:

Misiael pisze...

I znowu fajny tekst na ciekawy temat zarżnięty przez tl;dr. Drobna rada, Bizzare - staraj się wyczerpać temat, zanim wyczerpiesz czytelnika.

M.Bizzare pisze...

Co racja, to racja - jestem boleśnie świadomy, że dar zwięzłości nie jest mi dany. Miałem już parę idei co z tym zrobić, ale efekty... ekhem.