niedziela, 4 grudnia 2011

Czy 31 wystarczy?


Jedną z podstaw sukcesu w Internecie jest przyciągnięcie uwagi. Jeśli ten wymóg zostanie zrealizowany, jakaś mniejsza lub większa publiczność zwykle się znajdzie. Jeśli nie... no to tworzysz dla siebie i botów Google. Możliwości przyciągania uwagi jest dużo. Można zwyczajnie i nachalnie postować wszędzie, gdzie nas nie wyrzucą, od komentarzy na YouTube do 4chana. Można zrobić coś głupiego, frapującego, dziwnego, kontrowersyjnego - w nadziei, że np. wydusi się tym sposobem jakiś potencjał memetyczny. Wymieniać się linkami z bardziej znanymi stronami/inicjatywami. Wypada, jeśli robi się serial sieciowy, cyknąć sobie fotkę z Felicią Day. Twórcy omawianej dziś produkcji ominęli akurat punkt "użyj rozpoznawalnego rudzielca", ale też próbują zwrócić na siebie znudzone oczy internautów pogrążonych w słodkiej prokrastynacji pewnym trickiem. Chodzi mianowicie o nietypową formę, opartą o liczbę, która pojawiła się w tytule posta i ma też pewne znaczenie w fabule. 31. 31 odcinków po 31 sekund przez 31 dni, wypuszczanych o 3:31. Tani trick czy udany eksperyment? Let's go!

Pomysł na 31 zrodził się w głowie L.C. Cruell (nie wiem, czy to prawdziwe nazwisko, ale kurde idealne do horrorów, co nie?), amerykańskiej scenarzystki i reżyserki filmowych krótkich form. Od razu trzeba powiedzieć - choć natrzepała od groma scenariuszy, koncepcji programów i seriali (jeśli chodzi o te ostatnie, to głównie zdają się celować w dzisiejszą paranormalną falę, plus coś, co brzmi jak zrzyna z Firefly), zrealizowanych rzeczy ma na koncie dużo mniej. Jakieś dwa szorty horrorowe, współpraca przy czterech innych, jakaś komedia obyczajowa w podobnym formacie. Ogólnie nie jest to portfolio marzeń, ale obiecujące, z uwagi na parę upolowanych nagród za ową działalność. Pomysł na 31 zrodził się rzekomo z chęci zrobienia produkcji całkowicie dostosowanej do internetowych realiów ( i, co brzmi już trochę brzydko, do zakresu uwagi internautów), a przy tym ukazującej się codziennie (podobno pierwszy tego typu serial na YT) i mieszczącej się w konwencji zagadkowego horroru. Reżyserce zależało też na zachowanie cech współczesnej telewizji przy filmowej strukturze samej historii - brzmi poważnie, ale w praktyce wychodzi to tak, że rzecz ma jednorodną, nieepizodyczną fabułę, dostosowaną do formatu poprzez użycie tak rozpowszechnionych (i drażniących wielu widzów) cliffhangerów. Co by nie powiedzieć, od razu trzeba zaznaczyć - nie jest to duża produkcja, nawet jak na netowe standardy. Zrealizowana za niespełna 400 dolców, w dwa dni, w raptem dwóch lokacjach, z parką aktorów, kilkoma milczącymi typami pojawiającymi się incydentalnie i troszkę większą ekipą produkcyjną. Widać, że efekt końcowy będzie musiał bazować raczej na scenariuszu i tym patencie promocyjno-strukturalnym... i rzeczywiście tak jest, co ma dobre, ale też bardzo złe strony.


Zaczyna się od ciemności. Zaraz słyszymy głos dziewczyny i jej pełną przerażenia reakcję na sytuację, w której się znalazła. Szybko wychodzi bowiem na jaw, że jest zamknięta w czymś w rodzaju dużej skrzyni, z jednym tylko prześwitem, przez który może obserwować fragment otoczenia. Niezbyt miłego, bo w zasięgu wzroku może dostrzec parę narzędzi nie budzących optymistycznych myśli na temat najbliższej przyszłości. Na szczęście, a może wręcz przeciwnie, odkrywa, że nieopodal jest ktoś jeszcze, także zamknięty w podobnych warunkach. Bohaterka musi ustalić, jakie są intencje rozmawiającego z nią mężczyzny. Dogadać się byłoby zapewnię łatwiej, gdyby uwięzieni... pamiętali kim są. Ich umysły są jednak puste, brak obrazów z życia oprócz może nie bardzo przydatnych w takim momencie pierdółek w stylu "czy wolisz pieski, czy kotki?" (dosłownie!). Próba ucieczki jest jedyną opcją, ale przy okazji nasza parka musi zmierzyć się z istotnymi kwestiami: co im zrobiono, kto im to zrobił, gdzie się znajdują i co oznaczają numery wytatuowane po wewnętrznej stronie ich nadgarstków? Dziewczyna jest bowiem oznaczona 31, a o cyfrę mniejsza desygnacja znajduje się na ręku jej nowego towarzysza.

Omawiania nie można zacząć inaczej, niż odpowiedzią na pytanie zadane na wstępie. Czy więc format się sprawdza? Cóż, brak możliwości oglądania tego na bieżąco (świeży odcinek na dzień), jak przy pierwszej netowej emisji, może trochę wpływać na odbiór, ale... Początek jest dobry, w ciemności wielkiego pudła takie wyrywkowe odcinki z jakimś małym "objawieniem" w temacie sytuacji bohaterki się sprawdzają. Gorzej, że już na wstępie mierżą dwie rzeczy - nagłe urywanie się epizodów (żeby chociaż wygaszały się jakimś efektem, a nie po prostu jak ucięty film) i skłonność do powtarzania ostatniego, cliffhangerowego zdania na początku następnego odcinka (w tym formacie to strata czasu, a i wypada nienaturalnie). Potem wszystko trochę zwalnia, przez co niektóre fragmenty nie niosą zbyt wiele nowej treści. Im bliżej końca, zwłaszcza w tutejszym odpowiedniku trzeciego aktu, tym większe "przerwy" dzielą kolejne sceny, każdy epizod to przeskok o jakąś jednostkę czasu. Oszczędza nam to oglądania wszystkich działań bohaterów, ale zaraz nasuwa się myśl, że jakby tak robili od początku, dałoby się jakoś inaczej to rozegrać... ale o tym za chwilę. Wracając do tematu formy, trzeba przyznać, że jest raz lepiej, raz gorzej. W paru momentach to urywanie i granie szokiem ostatniej sekundy zaczyna mierzić, a nie intrygować. Może przez brak czasu na bardziej finezyjne budowanie napięcia, co przy przedstawionej sytuacji mogłoby być zbawiennie, bo scena zawsze musi się kończyć czymś, co nakręci, zmusi widza do obejrzenia następnej. Cały czas mamy też świadomość, że fabuła równie dobrze sprawdziłaby się jako 16 minutowy, ciągły filmik - otoczka wokół liczby 31 owszem, ma swoją wartość klimatyczną, ale eksperyment eksperymentem, dla mnie liczy się opowieść. Z drugiej strony, przy sposobie pocięcia całości złożony z gotowego materiały film byłby zbyt poszarpany - wszystko dostosowano do formatu i tutaj akurat zarzucić się nie da, kompresja jest zrealizowana w większości odpowiednio. Z drugiej strony wydaję mi się, że na ograniczenia narzucone sobie przez twórców zwracałoby się mało uwagi, gdyby historię opowiedzieli perfekcyjnie... a tu parę rzeczy brakuje.

Dopóki rzecz opiera się na atmosferze przerażającego, pełnego obcych dźwięków i tajemniczych postaci w kitlach magazynu, jest dobrze. Działa. Ale gdy dochodzimy do snucia teorii na temat sensu wszystkiego, pojawiają się drobne zgrzyty, które każą wątpić w kunszt pomysłodawczyni. Nie chodzi o samą fabułę, raczej o sposób dochodzenia do pewnych wniosków przez postaci. Więźniowie z potężną amnezją są co prawda bardzo świadomi natury sytuacji - nie ufają sobie od początku, zaraz snują domysły oparte o horrorowe konwencje dotyczące takich sytuacji i ogólnie wiedzą, jak mniej więcej się zachować (choć czasem odpowiadanie na najprostsze pytania dotyczące otoczenia zajmuje im zaskakująco dużo czasu - kto obejrzy, będzie wiedział o co mi chodzi). Gdy jednak dochodzi do tych wielkich, kluczowych odpowiedzi... walnę prosto z mostu, wyglądają na wyciągnięte z dupy przez rzeczoną damę w opałach. Oprócz jednego szczegółu nic, zupełnie nic nie daje bohaterom poszlak prowadzących do takiego, a nie innego wniosku. Dziewucha wie już wszystko w zasadzie zanim pojawia się ten jeden ostateczny dowód. Wypada to trochę fałszywie, sztucznie. Owszem, jest możliwość i próba handwave'u, w postaci sugestii, że protagoniści po prostu przypominają sobie pewne rzeczy, ale właśnie, nie pokazano tego tak, by zachowało wiarygodność. Niestety, gra aktorska raczej nie pomaga... Becky Biggs, charakteryzatorka i aktorka mająca na koncie paręnaście horrorowych szortów (najbardziej rozpoznawalna produkcja z jej udziałem to Dance of the Dead, co dużo nie mówi, bo mało kto ów film rozpoznaje ;)), w scenach paniki i typowego dla takich akcji wrzeszczenia w rozpaczy daje radę, ale przy dialogach taki sobie warsztat już wychodzi. Jej partner, niejaki Ben Bryant, totalny żółtodziób... ujmę to tak: jeszcze gdy pojawiał się w postaci bezosobowego głosu, stwierdziłem, że mógłby brać udział w konkursie na najbardziej zamuloną osobę w śmiertelnym niebezpieczeństwie i wygrałby w cuglach. Serio, chwilami brzmi, jakby nie był zamknięty w ciasnej skrzyni, tylko próbował dość nieudolnie zaczepić dziewczynę napotkaną, bo ja wiem, w parku. Jego wysilanie się na ironiczną dowcipność jest jeszcze tragiczniejsze. A gdy się zjawia... nie jest to twarz, którą chce się oglądać, a jego ekspresja ogranicza się do wybałuszenia gał i zrobienia miny zdziwionego karpia. Becky jest wystarczająca, biorąc pod uwagę format, ale on zdecydowanie ciągnie przedstawienie w dół. Wracając do fabuły, a dokładnie jej rozwiązania... jest okej. Nie jest to niespotykany motyw, mi skojarzyło się z (nie czytać reszty zdania, jak się nie obejrzało) z nieco podrasowaną intrygą japońskiego horroru Pulse, który zresztą jest jednym z moich ulubionych filmów z gatunku. Niemniej, pomysł daje radę, ma swoje przebłyski oryginalności i jest nawet nieco niepokojący. Ten twist znajdzie zwolenników. Nie zmienia to faktu, że informacje o naturze całej sytuacji mogłyby być podane dużo, dużo zgrabniej.


A co się udało, bo skoro mam ochotę o tym pisać, to można się domyśleć, że nie jest to całkowicie nieudana produkcja? Po pierwsze, pożyczone z nurtu horroru paradokumentalnego patenty, z trzęsikamerą włącznie, bardzo pasują do ogólnej idei. Przełączenia z perspektywy trzeciej osoby na pierwszą to też ciekawy smaczek - bo nie nadużywany, wchodzi jedynie w odpowiednich momentach. Po drugie, ponury, pełen wielkich skrzyń, łańcuchów i klatek z metalowej siatki magazyn sprawdza się dobrze jako miejsce akcji. Po trzecie, są sekundy, w których klimat paniki, zdezorientowania i zaszczucia udziela się widzowi. Chciałoby się więcej, ale dobrze, że w ogóle są. Ale dwoma najsilniejszymi, według mnie, punktami programu są sceny z końcówki. Jedna z nich jest niezwykle ciekawa, i tu respekt, bo bez żadnych dodatkowych efektów specjalnych, tylko uwagami zrozpaczonych postaci, udało się nadać całkowicie zwyczajnej miejscówce aury świata, z którym coś jest bardzo, bardzo nie tak. Niezły patent. Druga to właściwie dwa ostatnie odcinki. Tutaj naprawdę udało się, prostymi środkami, stworzyć coś lekko mrożącego krew w żyłach. Motyw podróży korytarzem pełnym skrzyń z numerkami, z których nagle... no, to warto zobaczyć. Sam los bohaterki też nie do pozazdroszczenia, a końcowa "transmisja" w trakcie napisów sprytnie wyzyskuje szczegół, który wcześniej sugerował nienaturalność całej sytuacji i jest przez to zapamiętywalna. I choć poznajemy tylko zarys dużo większego mroku kryjącego się za wydarzeniami - resztę trzeba sobie dopowiedzieć; końcowa minuta zdecydowanie zostawia nas z pozytywnym nastawieniem do przedsięwzięcia.

31 z pewnością potrafiło zwrócić uwagę patentem, ale z obietnicy irygującej opowieści w nowatorskiej formie wywiązuje się tylko częściowo. Na niektórych może działać lepiej, ale doświadczeni pochłaniacze horrorów będą raczej niedokarmieni po seansie. Niemniej, to tylko 16 minut i można obejrzeć bez poczucia straconego czasu. Trzeba jednak powiedzieć, że pani Cruell swoje cele zrealizowała, spotykając się z zaskakująco dobrym przyjęciem. 25 000 widzów, same pozytywne recenzje, umowy na dystrybucję i partnerstwo z YouTube, a całość wieńczy nagroda za najlepszy horrorek sieciowy na tegorocznej edycji kalifornijskiego festiwalu Shriekfest. Ciężko mi powiedzieć, czy to efekt niekonwencjonalnej formy, czy może jestem dziś przesadnie krytyczny, ale jeśli celem autorki było wypromowanie się, to chyba się udało, biorąc pod uwagę fakt, że tej jesieni podpisała dwie umowy na produkcję, a także szykuje się do stworzenia filmowej antologii i franczyzy dla MTP Worldwide. To ostatnie to akurat może być najpozytywniejszy efekt, bo mowa o zbiorku formatu kinowego napisanego tylko i wyłącznie przez kobiety. Z opisu widać, że może ona poruszać ciekawe tematy, łącznie ze spleceniem historyjek scenkami z nawiedzonego Nowego Orleanu i tajemniczego burdelu, którym zarządza potomkini rodu kapłanek voodoo (najs). Czas pokaże, może 31 to była tylko rozgrzewka?


4 komentarze:

Cedro pisze...

Więc tak, generalnie Camera Obscura to to nie jest, ale też pewnie wcale nie miała nią być. 31 to bardziej zabawa formalna, niż rzeczywisty horror. I tutaj jestem pod ogromnym wrażeniem, bo formalnie 31 to prawdziwy majstersztyk. Bardziej autotematyczna, niż przerażająca miniatura. Ale pewnie trochę o to chodziło, żeby pokazać, jak można się bawić internetem.

Gdyby jednak nie ten performence nie wiem, czy uznalibyśmy tą historię za wartą obejrzenia. Mam wrażenie, że nie.

M.Bizzare pisze...

Ja właśnie mam wątpliwości co do formy - fakt, zrealizowane jest to nieźle, nawet dobrze, ale nie ma w tym w większości tak naprawdę nic oprócz promocji i eksperymentu z numerkiem 31 nic, co totalnie usprawiedliwia ten wybór. W środkowej części patent zaczyna trochę mierzić, ja chciałbym, żeby to zrobili bardziej jak finał (przeskoki o jakiś odcinek czasu między epizodami), jakoś w tym rwaniu widzę dziwny potencjał, nietypową narrację.

Fabuła... jest średnia. Wyjściowa idea ma potencjał, natomiast rozegranie, to trafne zgadywanie wszystkiego przez bohaterów, całości brakuje wiarygodności. Natomiast poprowadzenie samej końcówki, jak pisałem, to coś nieco lepszego, bez fajerwerków, ale potencjał jest (uwaga, spoiler - ten patent z oczami jest chwytliwy). Mogło być dużo gorzej, bo jest jeszcze ending alternatywny, który w kilka sekund używa dwóch najbardziej zużytych twistów - "to był tylko sen" i zaraz "oh shit, jednak nie".

Cedro pisze...

Mi się najbardziej podobały cliffhangery, bo były dosyć pomysłowe i bardzo zwyczajne. Zwłaszcza to widać na samym początku, kiedy siedzą jeszcze w skrzyni. Takie małe popychanie fabuły do przodu, a to ktos odpowiada na wołanie bohaterki, a to, a to nagle ktoś wchodzi do pomieszczenia, a to wychodzi, ale budowało napięcie.

I dla mnie ta ciągłość była ważna, bo utrzymać ją, plus cliffhangery przy każdym odcinku to jest sztuka. Przerywanie fabuł, o którym piszesz to też jest jakiś pomysł, ale mam wrażenie, że zupełnie inny. Mi się podobał bardziej początek, bo ta ciągłość plus udane cliffhangery równa się niezła sprawność reżysersko-scenariuszowa. A ponieważ ja patrzę na ten cykl głównie jako manifestację umiejętności filmowych, to moim zdaniem świetnie się to udało.

Można by wręcz powiedzieć, że intrygę potraktowano bardzo pretekstowo.

Zupełnie się zgadzam, co do twojego odbioru aktora grającego nr 30. Niesamowicie mi przeszkadzał.

Wizualnie podobał mi się t

Cedro pisze...

Wizualnie podobał mi się ten magazyn.

o tak miało być.