środa, 6 lipca 2011

Zima martwa, ale nie do końca ponura


Zombie-apokalipsa to temat tak ostatnio wszechobecny w popkulturze, że niektórzy zaczynają reagować alergicznie. Co by jednak nie powiedzieć, historie o nawale martwiaków i desperackiej walce ocalałych o przeżycie mają się świetnie, co udowadniają kolejne sukcesy produkcji typu adaptacja telewizyjna The Walking Dead. W Sieci też zombie pełno. I w grach typu popularne Urban Dead, i w najdziwniejszych wytworach fanowskich (podlinkowałbym w tej chwili opowiadanie, w którym dr House próbuje racjonalnie zdiagnozować... wirus zombifikacyjny, przy okazji odkrywając swoje uczucia względem Wilsona... no właśnie, może lepiej nie), a także, co naturalne, w komiksach sieciowych. Dobrych historii obrazkowych na ten temat w Necie da się znaleźć co najmniej kilka, a z nich wyróżnia się zdecydowanie Dead Winter.

S. Dave Shabet, twórca wyżej wymienionego komiksu, podąża właściwie konwencjonalną drogą. Jak w klasyce, zombie są powolne, bezmyślne, ale jakimś cudem szybko zdobywają przewagę nad ludźmi. Jak u Romero czy Kirkmana, inwazja nieżywców jest jednak głównie pretekstem do pokazania zachowań różnorakich postaci w sytuacji ekstremalnej i wyciągania niemiłego & ponurego wniosku, że wszyscy ludzie to dranie... no właśnie, tutaj Dead Winter ujmuje sprawę delikatnie inaczej. Dodając do miksu także humor i dużo efektownej akcji. Ale może od początku...

Obrazek należy do: S. Dave Shabet
Lizzie Cooper, poetka-pacyfistka, nie ma lekko. Jest kelnerką w knajpie obleśnego Franka, gdzie musi znosić godziny poniżającego machania mopem, noszenia tac i szczypania w tyłek. Marnie to wygląda i marne są jej perspektywy na przyszłość. Nie dziwi, że prawie nie zauważa dziwności incydentu, w którym stuknięty menel gryzie dotkliwie druha Franka z Wietnamu. Styrana robotą nie budzi się, gdy jej własny chłopak chcę ją zabić siekierą (co prawda ma być to mercy kill, gdyż ucieka razem z kumplem), a rano wyzwala złość i rzuca pracę... w momencie, gdy Franka atakuje z lekka nadgniły tłum, choć robi to nadal nieświadomie. Dopiero, gdy sytuacja wreszcie do niej dociera, salwuje się ucieczką... która kończy się potężną kraksą. Odratowana przez sympatyczną pielęgniarkę i policjanta, musi stawić czoła rzeczywistości, w której pojawiły się żywe trupy. Nie ona jedna. W innej części miasta, mniej więcej tego samego poranka, pewien człowiek staje w pojedynkę przeciwko bandzie napakowanych jak Pudzian i rozeźlonych Meksykanów (których przywódca wygląda nieco jak Maczeta, pardon, Danny Trejo). I wygrywa. Nic dziwnego, to postać zaprojektowana by epatować zajebistością. Zabójca na zlecenie, w okularach przeciwsłonecznych oraz płaszczu, niedogolony i rzucający fuckami co dwa słowa, no i stylowo wymiatający bronią palną i nie tylko. Nawet jego ksywka, Black Monday Blues, emanuję czystym, nieprzetworzonym cool. Ten jegomość, zamieszany mimo woli w krwawą grę o bliżej niesprecyzowanym celu i gnający za zemstą na byłym pracodawcy, jest drugim bohaterem komiksu. I chociaż ich drogi schodzą się bardzo powoli, szybko okaże się, że mordercza zabawa ma coś wspólnego także z Lizzie.

Obrazek należy do: S. Dave Shabet

Shabet nie oferuje nowego spojrzenia na postapokalipsę w cieniu nieumarłych. Wykorzystuje pełnie schematów fabularnych - mamy formującą się grupkę ocalałych, poszukiwanie schronienia, wypady po leki i zaopatrzenie, zarażonych stanowiących zagrożenie, heroiczne poświęcenia i inne wałkowane od dawna motywy. Nawet zombie nie nazywa się zombie, jak zwykle - używa się terminu shufflers. Więc czym się wyróżnia? Skupieniem na postaciach. Bo niby każde dziełko o zombie ma analizować stan ducha ludzi  w obliczu kataklizmu, ale mało skupia się na bogatej charakteryzacji. Wystarczy tylko pokazać, jak bohaterowie się łamią i jakimi skurczybykami stają się ludzie walcząc o przetrwanie. Dead Winter ma w tej kwestii więcej do powiedzenia, oferując galerię sympatycznych postaci, które nie zmieniają się w cienie samych siebie pod wpływem koszmarnej rzeczywistości. Lizzie, choć zmaga się z rosnącą w sobie furią i nową personą skupioną na przetrwaniu, w zasadzie pozostaje sobą, pozytywnie nastawioną do świata i ludzi. Jej towarzysze - pielęgniarka Alice i hydraulik Lou, też są bardzo ludzcy, przyjaźni i potrafią znaleźć miejsce na optymizm w szale walki z martwiakami. Nawet "Monday", choć zależy mu tylko na pieniądzach i regularnie urządza prawdziwe pogromy przeciwników, okazuje oznaki sumienia - ratuje dziecko i zwraca je rodzinie czy srogo każe szabrowników korzystających z okazji.  Ale to nie koniec, bo na drugim planie znajdują się postaci, które łamią mniej lub bardziej stereotypy "ocalałych z apokalipsy" - na przykład kobieta-żołnierz, która nie wykorzystuje swojej przewagi i wyszkolenia by dominować nad grupą, a bardziej do jej obrony przed zakusami bardziej cynicznych ocalałych. Nawet tym, którzy od początku wydawali się postaciami negatywnymi, zdarza się przejście na "jasną stronę" - choćby Trev, chłopak Liz, okazuje się być pod wpływem swojego kumpla i konsekwencje jego czynu zaczynają przywracać mu własną wolę. Nie znaczy to, że totalnych drani nie brakuje - grupa ocalałych musi się zmierzyć z żądnym zemsty na Lizzie Frankiem, chciwą właścicielką kamienicy czy różnymi złoczyńcami, także tymi polującymi na "Mondaya". I chociaż antagonistami są także głównie żywi, nie zombie, komiks nigdy nie gubi humoru, (nawet jeśli jest dość czarny) wiele czasu poświęca na rozwój postaci i ich emocje, a także nie ucieka od lżejszych, czasem wieloepizodycznych momentów wytchnienia. Nie wiadomo, jak długo stan równowagi między tragedią a nutką optymizmu, bo fabuła się zagęszcza, ale nadal pod względem postaci i ich przedstawienia komiks wyróżnia się in plus w swoim gatunku. Poza tym, która zombie apokalipsa ma za jednego z bohaterów... dzielnego kota, który szuka swojej pani?

A poza tym? Dużo akcji. Bryluje zwłaszcza Black Monday Blues, non stop angażując się w widowiskowe pojedynki i strzelaniny, ale reszta dotrzymuje tempa. Lizzie wykorzystuje swoją sprawność w... machaniu mopem i pracy fizycznej, co jest mało prawdopodobne, ale rajcowne. Lou i Alice, choć są zwykłymi, szarymi ludźmi, niejednokrotnie też wykazują się odwagą i wolą walki (z użyciem takich akcesoriów, jak choćby furgonetka czy... sprzęt hydraulika). Sceny czystej akcji często ciągną się na wiele odcinków i nie ma co ukrywać, nastawione są na czystą frajdę i wykręcone zagrania bohaterów. Czasem aż za bardzo - scena, gdy "Monday" zmiata z powierzchni ziemi spory gang w rytm śpiewanej przez Lizzie z kolegą piosenki Symphaty for the Devil to już mocna przesada, choć nawet fajna. Jeśli szukacie w komiksie dużej ilości ciekawych starć, Dead Winter oferuje sporo w temacie. Warto dodać, że fabuła jest  miejscami dość zagmatwana (często nawet ciężko nadążyć, zwłaszcza, gdy przeplatają się sceny z różnymi bohaterami w różnych miejscach), a nawet zawiera kiełkujący wątek konspiracyjno-tajemniczy. Poważną wadą jest jej rozwlekłość (z powodu upchania wielu wątków i postaci, jak mniemam) - od 2007 roku ruszyła się zaledwie o kilkanaście komiksowych dni. Jedna wyprawa do sklepu potrafiła zająć pół roku czasu rzeczywistego, co zresztą bohaterowie obśmiali.


Obrazek należy do: S. Dave Shabet

Oprócz postaci i fabuły, Dead Winter wyróżnia się dzięki rysunkom. Shabet ma oryginalny styl, a także postawił na ciekawe rozwiązania estetyczne. Większość komiksu prezentowana jest wyłącznie w odcieniach szarości - oprócz czerwonych akcesoriów pary głównych bohaterów (rozwiązanie rodem z Sin City). Interesująco komponuje się to z kreskówkowym przedstawieniem postaci, w niektórych przypadkach bardzo przerysowanym. Całość jest bardzo dopieszczona - bohaterowie mają indywidualny rys i są z miejsca rozpoznawalni, a drobne szczegóły w tle i w otoczeniu cieszą oczy uważnych. Kreska, jak przystało na długo publikowany komiks, cały czas się rozwija - progres od rozmazanych szarością konturów do wyraźnych ilustracji z wieloma dobrze dobranymi efektami graficznymi jest imponujący. Eksperymenty nie kończą się na narzuceniu ograniczeń kolorystycznych - w scenach, gdzie nieprzytomna/śpiąca Lizzie spotyka wcielenia walecznej i dziecinnej strony swojej osobowości, mamy dla odmiany pełną jaskrawość i bogatą paletę; humorystyczne przerywniki z pobocznymi postaciami to przejście do czarno białej, uproszczonej kreski (często z udziałem gościnnych ilustratorów); a od czasu do czasu (z okazji kolejnej setki stron) Shabet serwuje nam komiks ruchomy. Ogółem: oprawa zasługuje na uznanie i nadaje oryginalnego sznytu całości.

Dead Winter to propozycja niespecjalnie innowacyjna, ale porządna i dopracowana, co w Sieci nie jest tak oczywiste. Shabet zna się na rzeczy i umiejętnie prowadzi narrację, a postaci, o które się dba pomagają w szybkim wciągnięciu się w opowieść. Sam autor nieraz potwierdzał, że właśnie rozbudowana ekipa bohaterów z krwi i kości to podstawa jego twórczości i wyróżnik z szeregu innych opowieści o zombie, wskazując jako swój wzór The Walking Dead. I rzeczywiście, przy pewnej dozie wyrozumiałości można przełknąć to porównanie, choć tutaj mamy więcej luzu, więcej dobrej zabawy - co równoważy przeświadczenie, że dalej będzie tylko gorzej i mroczniej.





Brak komentarzy: