Można sobie pisać na sucho o emocjach związanych z nową propozycją ekranizacji Mortal Kombat. Ale wiadomo, że zgryźliwe ględzenie nie zastąpi recenzji i rzetelnego zapisu wrażeń z seansu. Więc voila, mam i takie coś w zanadrzu. Lekki strumień świadomości co prawda, ale pokazuje odczucia towarzyszące serialowi sieciowemu na podstawie ukochanej bijatyki lat dawnych. Aha, będą grube spoilery!!!
EPIZOD 1/2
Klepią się po twarzach: Jax, Sonya, Stryker, Kano
Klimat: mroczny realizm z nutą futuryzmu.
Kano bez łysiny to nie Kano, ale szybko przyćmiewa to fakt, że w koszykach jadą sobie kawałki zbroi, które bez pudła będą zdobiły cybernetycznych ninja. Kano w tym wydaniu raczej nie do polubienia, ale jest cyber oko, więc jest obietnica klasycznych akcji z laserem. Miga pani Ryan, cośtam sobie szpieguje. Potem mamy dużo stereotypowego twardzielstwa stereotypowo twardych gliniarz. Miło widzieć aktora, który odtwarzał Helo - jednego z fajniejszych gości w BSG. Szkoda, że chyba nadal go odtwarza, bo różnic brak. Sonya ma kłopoty, a ja się zastanawiam, czemu Kano wydaje się być Brytyjczykiem. Odnotowuję dobry zwrot akcji, dotyczący nagrania z misji. Wchodzi akcja, w towarzystwie drużyny SWAT i... no tak, strzelanina. Nie gnatów i krycia się za beczkami potrzeba mi od Mortala. W dodatku nudna. Futurystyczna broń daje jakiś tam "gierkowy" klimat, ale idzie ślamazarnie. Mnóstwo w domyśle "cool" akcji, z którymi jest chyba coś nie tak, bo nawet uśmieszku nie wywołują. Kano i Jax w końcu w zwarciu, ale wymieniają piąchy i bloki, bez rewelacji. Podchodzi pod "realizm", ale chyba wolę kung-fu karate. Boom. Temat końcowy bardzo Mortalowy.
Na froncie bez zmian. Jedni strzelają bez werwy i już bez futurystycznych fajerwerków, inni walczą. Sonya wraca w glorii by pokazać, że nawet w kajdanach jest fajna i pokołysać biodrami. Jax i Kano szybko wstają i tym razem preferują kopniaki. Należy zauważyć, że jak na bysiora nasz policjant wysoko nogami macha. Unoszący się pył i kurz robi klimat. Trochę przepychanek i Kano w odwrocie. Zwolnione tempo zaskakująco dobrze działa, a oczko zaraz ląduje na kamerze. Należało się Kano, bo nie miał charyzmy i dość intelektu, żeby wykończyć Sonyę z miejsca. Fajna scena, byłaby jeszcze fajniejsza, gdybym miał czternaście lat. Znowu bomba. Dramatyczna scena trochę zbyt, ha, dramatyczna. Przewinięcie, szpital/amatorska operacja na Kano i już wiemy, że celem odcinków było pokazanie jak czołowi zawodnicy dostali mechaniczne akcesoria bez pokazywania tychże. No, jest jeszcze jakaś "cybernetyczna intryga", ale zostawili na potem.
Ogólnie nie było takie złe.
Werdykt: FRIENDSHIP
EPIZOD 3
Tłuką się: Johnny Cage
Klimat: życie i czasy upadłego celebryty
Wstęp w stylu programu o karierach upadłych aktorów to niezła idea. Matt Mullins pasuje na telewizjnego gwiazdora, bo wygląda jak amerykański przystojniak-dupek. Johnny Cage był tu gwiazdą Power Rangers? Rozumiem, że uwspółcześnienie i żart (Mullins grał w Kamen Rider: Dragon Knight, też głupkowatej adaptacji japońskich superbohaterów), ale nijak się ma do otoczki króla kina kopanego stającego się bohaterem akcji naprawdę. Johnny jest smutny, bo źli decydenci uważają, że walki w jego reality show (tak dennym, że mogłoby być prawdziwe) są pozorowane. Idzie więc na ulicę nagrać coś bardziej mięsistego i naparzanka w tym odcinku jest fajniejsza niż poprzednio. Niestety, znowu fail. Powroty celebrytów są ciężkie. Zgorzkniały faktem, że jego pomysł podczepiono pod LL (losową laseczkę), Johnny pokazuje dobitnie egzekutywie, że swoich walk nie pozoruje. I to jest naprawdę fajne, podobnie jak efektowne wejście pewnego czarownika w gajerze. Tylko czemu Shang Tsung taki młody?
Aha, w odcinku występował Ed Boon, chwila na fanowskie podekscytowanie.
Ogółem jednak nie porywa.
Werdykt: FATALITY
Aha, w odcinku występował Ed Boon, chwila na fanowskie podekscytowanie.
Ogółem jednak nie porywa.
Werdykt: FATALITY
EPIZOD 4/5
Wita nas tania animacja, właściwie ruchomy komiks oraz flegmatyczna narracja jakiejś babki. Złe przeczucia. Okazuje się, że jesteśmy w krainie klasyczny Mortali i Edenia właśnie pada. Wchodzi Baraka z ziomkami i okazuję się, że w tym sezonie modne są orki-ninja. Wracać na plan Władcy Pierścieni! W animacji tryska jucha i ścinają głowy, widać przemoc nie liczy się dal cenzury, jak ją narysowano. Jatka przenosi się na dwór króla, Sindel (w śmiesznej strasznie sukni, ogólnie kostiumy raczej nie za bardzo w tym epizodzie) z dzidziusiem zagrożona. Orki-ninja przynajmniej ostrza naramienne mają porządnie zrobione. Król broni żony, król ginie, ale Shao Kahn oznajmia, że to i tak był dubel. Shao Kahn nie cierpi na nadmiar charyzmy, za to z pewnością na przerost żuchwy. Fabuła toczy się właściwym nurtem, mała Kitana zyskuje klona. Ujęcie pięknych ząbków noworodka urocze, ale dalej nuda, przewidywalne do bólu wycie w tle i samobójstwo królowej. Więcej animacji zastępującej sceny akcji i urwanie odcinka w pierwszym kopniaku Kitany.
Werdykt: FATALITY
Catfight w wykonaniu: Kitana, Mileena
Klimat: nudna bajka
Wita nas tania animacja, właściwie ruchomy komiks oraz flegmatyczna narracja jakiejś babki. Złe przeczucia. Okazuje się, że jesteśmy w krainie klasyczny Mortali i Edenia właśnie pada. Wchodzi Baraka z ziomkami i okazuję się, że w tym sezonie modne są orki-ninja. Wracać na plan Władcy Pierścieni! W animacji tryska jucha i ścinają głowy, widać przemoc nie liczy się dal cenzury, jak ją narysowano. Jatka przenosi się na dwór króla, Sindel (w śmiesznej strasznie sukni, ogólnie kostiumy raczej nie za bardzo w tym epizodzie) z dzidziusiem zagrożona. Orki-ninja przynajmniej ostrza naramienne mają porządnie zrobione. Król broni żony, król ginie, ale Shao Kahn oznajmia, że to i tak był dubel. Shao Kahn nie cierpi na nadmiar charyzmy, za to z pewnością na przerost żuchwy. Fabuła toczy się właściwym nurtem, mała Kitana zyskuje klona. Ujęcie pięknych ząbków noworodka urocze, ale dalej nuda, przewidywalne do bólu wycie w tle i samobójstwo królowej. Więcej animacji zastępującej sceny akcji i urwanie odcinka w pierwszym kopniaku Kitany.
Walka sióstr bardzo w klimacie staroszkolnym, dużo machania rękoma i turlania się, ale bullet time tym razem przeszkadza, dla odmiany. Dziewczyny też nie za bardzo dobrane (i nie mówię o braku striptizerskich strojów z gry), dobrze, że nie grają. Siostrzyczki ruszają na akcję, a animacja znowu zastępuje potencjalnie wyrąbiste scenki. W końcu Kitana trafia na dziada przy ognisku, którego broda jest taki ewidentnie sztuczna, że trudno się nie roześmiać. Następuje długa przemowa, emo, burza wątpliwości itp. Więcej wycia w tle. Mileena na szczęście zjawia się i kończy dzieło, a dogorywający dziad zdradza Kitance, że jest jej tatusiem. Oh fuck, ale dramat. Gdzie w tym Mortal? No, trochę jest na końcu, gdy Shao Kahn zdradza w nadętym stylu, że ma chrapkę na Ziemię. Mało.
Werdykt: FATALITY
EPIZOD 6
Wyjątkowo nikogo nie tłucze: Raiden
Klimat: lot nad kukułczym gniazdem z pierwiastkiem boskim
Kto by pomyślał? Odcinek czegoś z Mortal Kombat w nazwie bez pojedynku z prawdziwego zdarzenia (no, parę piąch bohater wymierza, ale w obronie własnej) a działa. Zresztą reżyser oznajmia już na początku, że to jego oczko w głowie. Ale po kolei. Mroczny psychiatryk, zniszczony koleś w kaftanie, niezbyt przyjemny doktorek. I nagle: "Jak się dziś mamy, Lordzie Raiden?". Okazuje się, że elektryczny obrońca uciśnionych źle wykalkulował miejsce zejścia z niebios na ziemię. Efekty piorunów trochę gorsze od średniej, ale oczy zmieniające się w białe bardzo fajne. Dokładnie mówiąc, spadł na podwórko szpitala dla obłąkanych. Tam traktują go jak każdą osobę, która przedstawia się jako bóg piorunów w drodze na turniej Mortal Kombat. Faszerują ketaminą i przeprowadzają liczne lobotomie. Efekt jest przewidywalny, Raiden spacyfikowany. Ale dziewucha, która znalazła protagonistę po lądowaniu awaryjnym, wzbudza w nim poczucie buntu. Po za-rą-bi-stej scenie nieudanej ucieczki, Raiden znów dostaje gwoździa w oko. Na szczęście dziewczyna wyzwala go... w pewien sposób (i w oprawie niezłych efektów komputerowych). Cięcie. Chinatown. Raiden wraca i jest gotowy na wszystko. Pożycza sobie chiński, firmowy kapelutek. Jesteśmy w domu.
Kameralność i kreacja (jedyna taka w serialu, przy milczącej w znacznej mierze roli) Ryana Robbinsa imponują. Sceny szpitalne i postać pomocniczki dość typowe, by nie rzec kliszowe. No i pomysł (ponoć) zerżnięty z komiksu Ultimate Thor. Ale wrażenie ultrapozytywne.
Tylko czemu krew Raidena jest niebieska?
Werdykt: FLAWLESS VICTORY
Już po narracji po japońsku i ujęciu Scorpiona w odpowiednim wdzianku i ze "sznurowadłem" widać, że nikt już nie bawi się w przeróbki, tylko daje fanatykom dokładnie to, czego chcą od pojedynku dwóch najbardziej rozpoznawalnych fighterów Mortala. No, może nie z początku. Dwa podstawowe problemy. Pierwszy przykry dla uszu. Cały odcinek zrealizowany jest w języku Kraju Kwitnącej Wiśni, miłym uchu niesamowicie, ale... nie obrażając, azjatyckie korzenie aktorów nie przysłaniają faktu, że po japońsku zwyczajnie mówić nie potrafią, bo akcentu na poczekaniu nie da się wykrzesać. Języka nie znam, ale wystarczy osłuchanie przy oglądaniu anime by wiedzieć, że jest kaleczony wymową. Drugi kłopot jest poważniejszy. Zanim dojdzie do starcia, wszystko dłuży się jak cholera. Poznajemy syna honorowego ninja (proszę nie wyskakiwać z realizmem, tu już nikt go nie chciał) Hanzo Hasashi, jego żonę, patrzymy jak jedzą obiad, jak dzieciak recytuje wierszyk na wizytę szoguna i ogólną sielankę. Wiem że służy to jako grunt do tragedii, bo każdy to wie, ale się dłuuuży. Wreszcie (podejrzani) wysłannicy z pałacu wzywają Hanzo, ten staje przed szafą z żółto-czarnym strojem, włącza się klimatyczny podkład... i jeszcze długa scena ckliwego pożegnania z rodziną. Bonusem jest rola siostry reżysera, Maurissy, jako żony - dziewczyna epatuje zdystansowanym urokiem(jak dowodzi choćby ten teledysk). Gdy w końcu wchodzi akcja właściwa, mamy 100 procent klimatu w klimacie. Zaśnieżony las, zamrożony trup szoguna na środku drogi, mocna elektronika, w tle, nagły atak, efektowne rozbicie w drobiny rzeczonych zwłok i rozpoznających się dawnych wrogów. Pięści idą w ruch i... urywa się.
Niedosyt.
Kameralność i kreacja (jedyna taka w serialu, przy milczącej w znacznej mierze roli) Ryana Robbinsa imponują. Sceny szpitalne i postać pomocniczki dość typowe, by nie rzec kliszowe. No i pomysł (ponoć) zerżnięty z komiksu Ultimate Thor. Ale wrażenie ultrapozytywne.
Tylko czemu krew Raidena jest niebieska?
Werdykt: FLAWLESS VICTORY
EPIZOD 7/8
Odwieczną wojnę toczą: Scorpion, Sub Zero
Klimat: Japonia, ninja i klasyka
Już po narracji po japońsku i ujęciu Scorpiona w odpowiednim wdzianku i ze "sznurowadłem" widać, że nikt już nie bawi się w przeróbki, tylko daje fanatykom dokładnie to, czego chcą od pojedynku dwóch najbardziej rozpoznawalnych fighterów Mortala. No, może nie z początku. Dwa podstawowe problemy. Pierwszy przykry dla uszu. Cały odcinek zrealizowany jest w języku Kraju Kwitnącej Wiśni, miłym uchu niesamowicie, ale... nie obrażając, azjatyckie korzenie aktorów nie przysłaniają faktu, że po japońsku zwyczajnie mówić nie potrafią, bo akcentu na poczekaniu nie da się wykrzesać. Języka nie znam, ale wystarczy osłuchanie przy oglądaniu anime by wiedzieć, że jest kaleczony wymową. Drugi kłopot jest poważniejszy. Zanim dojdzie do starcia, wszystko dłuży się jak cholera. Poznajemy syna honorowego ninja (proszę nie wyskakiwać z realizmem, tu już nikt go nie chciał) Hanzo Hasashi, jego żonę, patrzymy jak jedzą obiad, jak dzieciak recytuje wierszyk na wizytę szoguna i ogólną sielankę. Wiem że służy to jako grunt do tragedii, bo każdy to wie, ale się dłuuuży. Wreszcie (podejrzani) wysłannicy z pałacu wzywają Hanzo, ten staje przed szafą z żółto-czarnym strojem, włącza się klimatyczny podkład... i jeszcze długa scena ckliwego pożegnania z rodziną. Bonusem jest rola siostry reżysera, Maurissy, jako żony - dziewczyna epatuje zdystansowanym urokiem(jak dowodzi choćby ten teledysk). Gdy w końcu wchodzi akcja właściwa, mamy 100 procent klimatu w klimacie. Zaśnieżony las, zamrożony trup szoguna na środku drogi, mocna elektronika, w tle, nagły atak, efektowne rozbicie w drobiny rzeczonych zwłok i rozpoznających się dawnych wrogów. Pięści idą w ruch i... urywa się.
Niedosyt.
Walka jest bosko oldschoolowa. Podskoki i obroty w powietrzu. Szybkie wymiany ciosów. Zamrażający atak Sub-Zero. Kontra za pomocą ostrza na sznurku i nawet memetyczne GET OVER HERE... po japońsku! Czysta esencja, aż dziecko ukryte gdzieś w podświadomości wyje ze szczęścia i kopie z zachwytu. Aż za krótka sekwencja, naprawdę. Dalej jest sztampowo, ale to nikogo nie powinno obchodzić, tak ma być. Upadek szlachetnego ninja. Zmasakrowana rodzina, wróg dobijający złamanego Hanzo i śmierć. Nie, oczywiście, że nie śmierć. Za to jest niespodzianka. Za wszystkim stoi Shang Tsung i... przebiegły łysol Quan Chi. Co prawda nie okłada żadnego nieszczęśnika wyrwaną mu wcześniej nogą, ale włączenie w skład jedynej kultowej postaci czasów post-MK Trilogy to strzał w dziesiątkę. Ostatnia scena to czysta epickość w wydaniu Mortalowym. Źli czarownicy triumfują, a protagonista po zawarciu paktu ze złem staje w płomieniach, krzyczy: "Mam na imię Scorpion!". A jak!
To się nazywa nostalgiczna rozrywka.
Werdykt: FRIENDSHIP / FLAWLESS VICTORY
***********************************************************************************
Jak jest, każdy widzi. Łatwo zauważyć, że mimo deklarowanego post wcześniej zaprzepaszczenia nadziei, ogląda się dobrze. Są nerdowskie wzruszenia, są straszne doły, ciekawe i chybione pomysły, ale nie można uznać całości za porażkę. Myślę, że wszystko zostało już powiedziane (poza tym, nikt pewnie nie doczytał do połowy, ale cóż, blog służy podobno uzewnętrznianiu siebie, czy coś).
Wypatruję Cyraxa z Sektorem.
To się nazywa nostalgiczna rozrywka.
Werdykt: FRIENDSHIP / FLAWLESS VICTORY
***********************************************************************************
Jak jest, każdy widzi. Łatwo zauważyć, że mimo deklarowanego post wcześniej zaprzepaszczenia nadziei, ogląda się dobrze. Są nerdowskie wzruszenia, są straszne doły, ciekawe i chybione pomysły, ale nie można uznać całości za porażkę. Myślę, że wszystko zostało już powiedziane (poza tym, nikt pewnie nie doczytał do połowy, ale cóż, blog służy podobno uzewnętrznianiu siebie, czy coś).
Wypatruję Cyraxa z Sektorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz