czwartek, 29 grudnia 2011

Nieśmiertelni to buce


Nieśmiertelność to motyw towarzyszący ludzkości od zarania. Jeśli śmierć to wspólny los każdego z nas, a strach przed nią jest jednym z bazowych lęków istoty samoświadomej, to wizja życia bez niej musi działać niesamowicie na wyobraźnie - czego najbardziej bijącym po oczach przykładem są wszelkie systemy wierzeń, jakie człowiek wynalazł. Fantastyka oczywiście nieśmiertelność kocha i przerobiła ją w każdej chyba możliwej konfiguracji. Można się pokusić o stwierdzenie, że wszelkie postacie nieumierających ludzi, dla przykładu, podlegają już szeregowi popkulturowych stereotypów, z których ciężko się wyrwać. Zawsze można kombinować inaczej, jeśli chce się opowiedzieć o gościu, któremu zgon niestraszny. Można na przykład zmienić scenerię albo uczynić Pana Nieumierającego dodatkiem do jakiejś konkretnej konwencji. I w to zdają się celować Donnie Leapheart i Pyramid Pictures, prezentując serial sieciowy Osiris, wprowadzając jako miejsce akcji Atlantę ze swoją specyfiką i dominującą populacją czarnoskórą (nie bez powodu miasto nazywa się Czarną Mekką, aczkolwiek to się nieco zmienia), a jako konwencję dramat, czy może nawet thriller policyjny. Czy te zabiegi wprowadzają świeżość?

Typowa balanga w klubie. Do ładnej dziewczyny podchodzi ciemnoskóry przystojniak i bez zbędnych wstępów oznajmia, że... ma 300 lat na karku, zna 16 języków, ma 23 stopnie naukowe i zwiedził parokrotnie cały świat. A szeptem na ucho dodaje jeszcze parę faktów na temat swoich umiejętności łóżkowych. Dość powiedzieć, że podziałało. Ale gdy już mają wyjść z klubu i skonsumować przygodną znajomość, zjawia się krawaciarz uzbrojony w pistolet. Osiris zachowuje zimną krew, a nawet naśmiewa się z napastnika. Nic dziwnego, że zaraz zarabia kulkę w głowę. 37 minut później budzi się w pokoju motelowym, pod strażą człowieka, który go zabił. Okazuje się, że przechwałki o nieśmiertelności nie były bajeczką, a taka rezurekcja zdarzała mu się wiele razy. Napastnik jest zaś agentem FBI, który chcę zwerbować Osirisa  - trzeba załadować za kratki wyjątkowo nieprzyjemnego mafijnego bossa, a świadkowie koronni padają jak muchy, nawet ci trzymani w strzeżonych ośrodkach służb federalnych. I choć protagonista nie jest zbyt chętny, zmienia zdanie pod wpływem krwawego morderstwa i świadomości, że poluje na niego ktoś, kogo ciężko dorwać bez pomocy - tajemniczy Wexler.



Skoro wokół naszego nieśmiertelnego kręci się wszystko, warto coś o nim powiedzieć. Osiris prezentuje model nieśmiertelności kapitana Jacka Harknessa. Nie tylko we względach technicznych, choć oprócz 37 minutowego delayu działa to niemal identycznie. Mowa także o stylu życia - Osiris też preferuje pchanie się w różne awantury, ogromne ilości seksu, cwaniaczenie i ogólne bycie uroczym dupkiem. W protagoniście sieciowej produkcji nie ma może pierwiastka emo jojczenia, za to nadrabia to dużo większymi zapędami do bycia aroganckim, egoistycznym draniem. Nie, to nie jest wina aktora czy niesprawnego kreowania postaci - tak miało być, ba, twórcy eksponują to w materiałach promocyjnych:
Obrazek należy do Pyramid Pictures
Koncepcja zblazowanego nieśmiertelnego, wykorzystującego swoją nadnaturalność i doświadczenie głównie do wyrywania lasek po barach jest całkiem interesującą rzeczą do oglądania, ale poza tym w tym temacie nic nowego Osiris nie wynajduje. Zresztą nie próbuje, uciekając w kierunku raczej dobrze znanych cech produkcji o gliniarzach i śledztwach. Mamy więc FBI ze stanowczą i zimną panią szef oraz lekko tępawym śledczym - przyjacielem Osirisa, które mota się wokół sprawy mordowanych świadków. Policję, w osobie potomkini (prapraprawnuczki) bohatera, próbującej doprowadzić go do porządku i zbadać pewien incydent. Warstwa kryminalna rozwija się powoli, bo podporządkowana jest poznawaniu Ozyrysa i jego znajomych i ich relacji. A każdy, łącznie z rodziną, po trzech sekundach reaguje już wielce alergicznie na przemądrzałego nieśmiertelnego, co też w sumie wypada fajnie. Na to nakłada się wątek Wexlera - kolesia, który na ekranie zjawił się do tej pory tylko raz, deklarując, że schwytanie Osirisa to pierwszy krok w organizacji własnego Miracle Day (ilość torchwoodowych skojarzeń pokazuje, że w warstwie fantastycznej wszystko już było), ale głównie ratowania własnej dupy przed rychłym zejściem ze starości (choroby?). Wysyła dwóch zakapiorów, z których jeden to tak masakrycznie przerysowany znudzony, wyrafinowany psychol o spokojnym głosie, że aż chce się dowiedzieć czegoś więcej o postaci. Co ciekawe, wydaje się, że jest w tym element mistyki, bo wspomniany pies gończy uważa bohatera... za prawdziwego egipskiego boga. Opinii tej Osiris nie podziela, ale zagadka pozostaje. Warto dodać, że elementy fantastyczne, oprócz natury nieśmiertelnego, pozostają na razie zdecydowanie w odwrocie, a interwencje sił możliwe-że-ponadludzkich obserwujemy tylko raz, w retrospekcji. Żadnych zaskakujących zwrotów, ale jest parę haczyków, które zachęcają do oglądania.



Choć profesjonalne wykonanie przewija się w reklamach i recenzjach serialu, od strony technicznej może zawieść choćby sama jakość obrazu. Nie jest wycyzelowany, przetworzony jakoś specjalnie, tkwi gdzieś w połowie między amatorką  a telewizją (przy tak wielu ostatnio produkcjach sieciowych bliższych "normalnej" TV, może to zawieść). Dynamiczny sposób kręcenia trochę poprawia sytuację, ale styl pełen trzęsącej się kamery i przeplatających się najazdów na twarze postaci może niektórym wydać się śmieszny, już w amerykańskich serialach policyjnych zaczyna przeszkadzać. Sceny walk i pościgów też pozostawiają trochę do życzenia. Najlepiej, o dziwo, jest pod względem aktorskim. Wyrównany poziom - nikt specjalnie się nie wyróżnia, ale tez nikt nie zabija swoim beztalenciem. Wyróżnić można Brada Jamesa, który Osirisa gra na tyle dobrze, że mimo nieznośności postaci ma ona momenty, kiedy można ją zrozumieć. A także dobrze wpasowuje się w lekko szpiegowską otoczkę pojawiającą się, gdy heros wchodzi do akcji. Jakoś w pamięć zapada Stephen Caudill (agent Barnes), nie ze względu na szczególnego skilla, ale przez to, że wykreował postać, którą zaczyna frustrować własna nieporadność i, ekhm, szeregowość. Do plusów należy zaliczyć muzykę - pojawiają się kawałki fajnie dobranych podziemnych kapel, a to nastoletnia podróbka The Roots, a to mroczne elektro, a to balladka w stylu trip-hop z maleńką domieszką dubstepu. Oryginalne kompozycje, mieszające hałaśliwą elektronikę z typowymi motywami gatunku też grają. A tematem otwierającym jest fragment Power Kanye Westa, bardzo pasujący do klimatu (ciekawe, czy gwiazdor sam dał, sprzedał urywek, czy może nie wie o jego użyciu? ;)). Wykonanie jest więc znośne, choć można lepiej.



O Osiris: The Series piszę się w kontekście tego, że jest rzadkim przykładem dobrze zrobionego, "czarnego" serialu sieciowego. Coś w tym jest, producenci specjalizują się kinie/programach rozrywkowych celujących w taką audiencję, reżyser/scenarzysta i większość ekipy to Afroamerykanie, wśród aktorów też lekko przeważają. Kwestia, powiedzmy, mniejszościowa czy rasowa nie jest jednak istotna w żaden sposób dla fabuły, to tylko smaczek związany chociażby z miejscem akcji, choć Osiris przed przemianą rzeczywiście mieszkał na kontynencie afrykańskim. Sama w sobie produkcja nie jest porywająca, nie oferuje nowinek, ale ogląda się na tyle dobrze, że włączenie kolejnych odcinków wielce prawdopodobnym jest. Na tle tegorocznych sieciowych serii nie wyróżnia się tak, jakby chcieli tego twórcy. Ale poleciało dopiero 5 z 10-ciu odcinków (tak, zwyczaj przerwy "śródsezonowej" trafia powoli do netu), a większość kwestii istotnych została przesunięta do drugiej połowy. Więcej, nawet bezpośredni antagonista (jeśli wierzyć vlogom Leaphearta - nawiasem mówiąc, warto luknąć, gość to entuzjasta, ma nerdowskie inspiracje i jest strasznie sympatyczny) nie zagościł jeszcze na ekranie. Dopiero styczeń pokaże, czy w miarę spora grupka fanów,  którzy zresztą ufundowali cały projekt na Kickstarterze, ma rację i Osiris naprawdę zasługuje na uwagę. Do śledzenia. Jak dotąd mocna średnia, ale właśnie, dobrze się wpisuje to w trend, którym opisałbym w podsumowaniu roku, gdybym takowe robił - w 2011, oprócz wyraźnego wzrostu profesjonalizmu webseries, można także zauważyć coraz więcej reprezentantów mocnej średniej właśnie - a wcześniej była, w mojej opinii, tylko amatorka i nieliczne perełki, bez niczego pośrodku. Dobry znak na 2012?


Brak komentarzy: