środa, 23 listopada 2011

5 sieciowych tie-ins, które pokazują, że warto... z pomysłem


Sieć jest obecnie jedną z podstawowych metod promocji - banał, ale co racja, to racja, nikt już nie obędzie się bez niej, stworzenie zapotrzebowania i hype'u wokół każdego rodzaju popkulturowego produktu w necie to także duży element sukcesu, a pewien dialog z odbiorcami jest rzeczą nieodzowną w epoce 2.0. Jedną z metod, którymi można promować "duży" serial telewizyjny, są tak zwane webisodes, czyli (uwaga, to będzie odkrywcze), krótkie odcinki przeznaczone do emisji za pośrednictwem portali i stron internetowych. Są różne szkoły nazewnictwa (a i stacje wykorzystujące tą formę dorzucają nowych typu minisode czy mobisode), niektórzy uparliby się, że wszelkie odcinki internetowe, także te oryginalnie wyprodukowane z myślą o medium, powinno się tak określać. Niemniej format bardzo wcześnie we właśnie takim celu - w 1997 już wypuszczano do netu dodatek do serialu Homicide: Life on the Streets. Spokojnie można, dla ułatwienia, używać tego terminu wobec tego typu właśnie "pobocznych" produkcji. Po tym krótkim wstępie należy zadać sobie zwyczajowe i podstawowe pytanie - czy warto coś takiego robić i coś takiego oglądać?

Zdania są oczywiście podzielone. Swego czasu na blogu Zwierza znalazł się dość krytyczny wpis na temat tego typu form promocji serii ze szklanego ekranu. Wtedy nie wypowiedziałem się w jakikolwiek sposób w komentarzach, bo niestety cholernie biernym bytem jestem, a poza tym w sumie się z treścią zgadzałem. Nie chcę podejmować jakiejś opóźnionej haniebnie dyskusji na temat, ale przypomniałem sobie post i niejako na jego kanwie zrodziła się myśl, żeby wyłożyć, że jednak warto. Ale pod paroma warunkami - bo zwolennikiem nic nie wnoszących scenek z życia bohaterów, trzydziestosekundowych cosiów i niewiele wartego materiału do fanowskiej onanistyki to bynajmniej nie jestem. Najlepiej wyjaśnia się na przykładach, więc niech tak będzie. Uprzedzam lojalnie - nie są to bardzo oryginalne i nieprzewidywalne przykładziki, odwrotnie, w większości zrobione dla potrzeb topowych telewizyjnych produkcji. Myślę, że takie trochę oczywiste najlepsze z najlepszych pozwolą dobrze pokazać, jak robić, jakie mogą być cele egzystencji i co może się podobać w webisodach. Tyle gadania... zapraszam na krótki przegląd.

5.
A DROP OF TRUE BLOOD


Sześć krótkich filmików, które pojawiły się między drugim a trzecim sezonem hitu HBO, nie są pełnoprawną miniserią, tylko bardziej takim międzysezonowym wypełniaczem i rozgrzewką przed kolejnym dużym sezonem. Są scenkami z życia bohaterów, bez całościowej, składnej fabuły. Niespecjalnie lubię tego typu zapychacze, bo zwykle jest to smęcenie i snucie się po planach znanych z TV bez większego pomysły, pokazywanie dla samego pokazywania. A Drop of True Blood pokazuje jednak, jak powinno się realizować takie coś, żeby prezentowało się ciekawie. Przede wszystkim scenki zawierają proste zamknięcia pewnych wątków z poprzedniego sezonu (odcinek Sama, w którym w zasadzie tylko rozwala byczą głowę złej kultystki - ale właśnie, jest to logiczne domknięcie finału), a także zwiastowanie tych z następnego - ale nie na zasadzie machania w stylu "Zobaczcie, co się zbliża! Ale będzie się działo!", tylko właśnie sprytne, wprowadzane metodą drobnych aluzji do tego, co nadchodzi. Drugim ważnym elementem jest pokazanie, że wykreowane postacie są naprawdę interesujące i po prostu dobrze się je ogląda. Krótkie scenki z codziennego (i conocnego) życia bohaterów, dla nich dość typowe, kuszą dziwnymi sytuacjami, wykorzystującymi też trochę potencjał uniwersum wampirycznego południa. Spotkanie Jessici z pewnym nawiedzonym nawracaczem, Jason walczący z poczuciem winy (i błagający o pomoc siły nadludzkie, nawet scjentologię i "tego lwa z Narni":)) czy Eric i Pam przesłuchujący tancerki do klubu - niby trywialne, ale na tyle dobrze napisane, że świetnie się ogląda. Taki mały manifest - mamy galerię żywych, frapujących charakterów. Udaje się nawet pokazać coś ciekawego z tymi postaciami, które w serialu są raczej drętwe - przyjmowanie napalonej wdowy przez Billa jest całkiem zabawne, nawet nudną pogawędkę irytującej protagonistki z jeszcze bardziej irytującą koleżanką uratowano od totalnej beznadziei (gejowski kucharz na ratunek?). Tak przygotowany materiał tylko dla niecierpliwych fanów ma rację bytu.
P.S. Mógłby tu równie dobrze podłożyć wideo bloga Jess, ale to chyba byłoby bardziej uzewnętrznianie niezdrowej obsesji na punkcie postaci. Chociaż - jest to raczej jedyny promocyjny character blog, który pokazuje coś więcej (też niby gadki szmatki, ale idealnie sklecone i z dozą autentycznych emocji) i daje się wykazać talentem drugoplanowej, acz boskiej aktorce. No, i te linki są uroczo dopasowane do postaci naiwnego wampirzątka - Hot Topic? Magazyn "Siedemnastka"? Kraina Rudzielców? Sweet.

4.
DANGER 5: DIAMOND GIRLS


Ubiegł mnie Quentiin (polecam, czytam od dawna i jest to moje główne źródło interesujących zwiastunów, które bym ominął... nie mówiąc o dobrych tekstach) postując pierwszy odcinek, ale jako, że to dość wyjątkowy przykład (i to podwójnie) wrzucam. Jest to jednocześnie serialik-prequel, seria telewizyjna poleci w Australii niebawem, i pewna metoda na naturalne przejście twórców od działalności netowej do klasycznej TV (takie rzeczy jeszcze rzadko, ale się zdarzają). Więc i zbieramy nową widownię, i puszczamy coś dla dotychczasowej. A, że paczka z netu to w tym wypadku twórcy absolutnie kultowego w cyfrowym światku Włoskiego Spidermana (może kiedyś coś skrobnę, bo warto), mamy do czynienia z festiwalem uciesznej, przestylizowanej i mocno momentami surrealistycznej pulpy. II Wojna Światowa w szpiegowskich realiach lat 60-tcyh, zamachy na Hitlera, mutantki z SS, seksowne ruskie agentki i niesamowite tricki karcianie. Plus odpowiednia kinematografia i audio (nie wiem, czy znowu nagrali lewy dubbing, czy tylko przetworzyli głosy na wzór starych filmów, ale wypadło ekstra), smaczki rodem z epoki. Zachęceni? A co robi tam pułkownik z głową orła? Lepiej się nie zastanawiać. Powiem tyle - ten serial to może jedyna rzecz, która wywołała we mnie jakikolwiek chęć zamieszkania na Antypodach. Bo skoro takie pyszności przedostają się tam do na wpół publicznej telewizji, to może warto przeboleć krokodyle, psy dingo i całe to kąsająco-jadowite tałtajstwo?

3.
THE WALKING DEAD: TORN APART


Ten świeży (ma dopiero miesiąc) serial promujący hitowe The Walking Dead pokazuje, jak należy robić tego typu dodatki w duchu macierzystej serii. W oparciu o interesujący zabieg - pokazanie historii najbardziej zapadającego w pamięć zombie pierwszego sezonu (Dziewczynka z Rowerem, zresztą bohaterka jedynej naprawdę pięknej, szczerze poruszającej sceny tej produkcji - muzyka towarzysząca temu mercy kill powraca zresztą w ostatnim epizodzie internetowym) - twórcy w 3-5 minutowych odcinkach z wielkim kunsztem spakowali wszystko, o co chodzi w The Walking Dead. Jest dramat rodziny. Jest szok apokalipsy i walka o przetrwanie. Jest spójny motyw nieuchronności losu. Jest powalająca charakteryzacja i będący znakiem rozpoznawczym wysoki poziom gore (scena z "usta-usta" przebija czynnikiem "brrr" nawet to, co pokazali w TV). Do tego wartości dodane - pokazanie samego momentu, kiedy świat poszedł w rozsypkę (w pierwszym sezonie Rick przespał to w szpitalu) i trochę zabawy z chronologią wydarzeń, a także dwa istotne cameo - Scotta Iana z metalowego zespołu Anthrax oraz nowych, bursztynookich zombie, wprowadzonych od sezonu drugiego. I nawet jeśli aktorstwo facia grającego centralną postać ojca pozostawia wiele do życzenia, twórcom należy się słowo uznania.W małym formacie nie brakuje niczego, co kochamy w dużym.

2.
BATTLESTAR GALACTICA:
THE RESISTANCE, RAZOR FLASHBACKS, THE FACE OF THE ENEMY


Tych trzech serii webisodów nie mogło tu zabraknąć. Są niejako konstytutywne dla nowoczesnego wykorzystania tej metody promocji, zwłaszcza w fantastyce (dobra, Lost też dołożył swoje, ale, że nigdy nie trawiłem, należy się ino odnotowanie). Fakt, SyFy wypromowało nimi metodę puszczania w Sieć zapychacza międzysezonowego, ale też dostaliśmy go w najbardziej wyrafinowanej i ekscytującej wersji. Każda z serii pokazuje okres z rzeczywistości konfliktu ludzi i Cylonów, który z różnych względów nie doczekał się rozwinięcia, a ciekawi pewnie każdego fana i doskonale uzupełnia główną linię fabuły.The Resistance to scenki z życia rebeliantów na okupowanej planecie - brudne, pełne dwuznaczności moralnej i bolesnego klimatu beznadziejnej walki. Razor Flashbacks zabierają nas w lata pierwszej wojny z Cylonami, ciągnąć dalej wątek młodości kapitana Adamy zaznaczony w pełnometrażówce Razor. Tutaj mamy gratkę dla zwolenników kosmicznych bitew i atmosfery nieco bardziej retro, choć nie gubiącego charakterystycznej goryczy i mroku. Pewnie jest to najbardziej emocjonująca z propozycji - robi smak na więcej i na Blood & Chrome, którego się pewnie nie doczekamy (chociaż może to i lepiej, jak ogłosili, że Adamę ma grać najbardziej mydlany i przeźroczysty ziomek z drugiej generacji Skins, to można było się załamać). I wreszcie prawdopodobnie najistotniejsza i najwięcej dopowiadająca odsłona - The Face of The Enemy. Dzięki skupieniu fabuły wokół Felixa Gaety - jednej z najciekawszych i najtragiczniejszych zarazem postaci występujących w Battlestar Galactica - możemy dowiedzieć się co nim kierowało, jak jego niewesołe przeżycia odbiły się na późniejszych (szokujących) decyzjach, jak przebiegała jego przemiana.  Lepiej go zrozumieć, krótko mówiąc. Z wartością uzupełniającą przychodzi pełnowartościowość w sensie technicznym - kręcono to wszystko równolegle z macierzystym serialem i pod żadnym względem nie spada jakość, do jakiej się przyzwyczailiśmy. Efekty specjalne jak zwykle na najwyższym poziomie, a niektóre sceny, jak ostatnie chwile Gwiazdy Bojowej Kolumbia, powinny trafić do panteonu najlepszych bitew serialu.

1.
BECOMING HUMAN


I mamy absolutny numer jeden. Probrytyjski fetysz i miłość do Being Human nie ma tu nic do rzeczy - sieciowy spin-off wygrywa, bo wzniósł się ponad proste promowanie głównego produktu, by stać się bytem indywidualnym. Toby Whithouse, zamiast grac zachowawczo, postanowił przetestować nową ideę. I chociaż wysłanie monstrów do szkoły średniej mogłoby wydawać się tendencyjne, to nie mamy tu do czynienia z gonitwą za trendem, ale prawdziwie nową jakością. Więzy z pierwowzorem są oczywiście mocne - ten sam schemat wampir-wilkołak-duch, te same zasady rządzące światem ponadnaturalnym i wyeksportowany bohater, Adam, 46-letni wampir uwięziony w młodym ciele, który po spotkaniu w trzecim sezonie Being Human Mitchella postanawia zmienić swoje nie-życie... przez podjęcie przerwanej edukacji. Szybko okazuje się, że nie jest jedynym dziwadłem w okolicy. Zaraz natyka się na wypierającą się swej natury wilkołaczyce Christę i ducha grubego nieudacznika, Matta. Osią fabuły jest zaś poszukiwanie mordercy tego ostatniego, w które pozostała, niechętna dwójka zostaje wciągnięta. Wszystko zagrało tu znakomicie. Trzy wyraziste, dające się lubić postaci główne to podstawa. Charakterologicznie na szczęście zupełnie nie przypominające tercetu z Being Human, wręcz przeciwnie. Adam jest sarkastyczny, przekonany o swoim uroku, trochę okrutny i... urokliwie nieprzystosowany, jako osoba z innej epoki. Christa zbuntowana, opryskliwa i raczej kiepsko reagująca na towarzystwo, ale też przerażona własną naturą i wrażliwa. Matt to, nie owijając w bawełnę, totalny oblech ze szkolnego marginesu, z całą gamą dziwactw, ale w pokrętny wzbudza sympatię nie tylko nowych znajomych. W przywiązaniu do postaci duża zasługa młodych aktorów, wywiązujących się z zadań na medal - poboczni zresztą też brylują, pewną córkę kryminalisty na pewno zapamiętacie (o talencie brytyjskich młodocianych i ich niepojętym czarze wypadałoby skrobnąć jakąś analizę... Skins, The Inbetweeners, Misfits, The Fades, Becoming Human, jak im się tam ich tyle namnożyło?). Szkolne realia jak zwykle oddane soczyście, niepokorny, żywy humor w dialogach plus nieco czarny (dzięki postaci Matta i smaczkom, jak jego niezbyt chlubna śmierć), zagadka też zajmująca - czego chcieć więcej? Odzew fanów, domagających się drugiego sezonu (furtka jest), albo i "pełnej" serii, mówi sam za siebie  - tędy droga, tak się robi internetowe seriale na podstawie tych już goszczących w telewizji.

Na tym skończę słodzenie moim ulubieńcom. Nie wiem, na ile wartościowa była treść tego posta, ale mam nadzieję, że wyłożyłem jasne odpowiedzi na postawione na początku pytania. Może jeszcze ładnie, w punktach - jak robić promocyjne seriale sieciowe:

1) Ze świadomością celu ich upubliczniania.
2) W oparciu o dobrą, przemyślaną ideę główną.
3) Ukazując świat znany z macierzystej produkcji z nowej, ciekawej perspektywy.
4) Destylując to, co najlepsze z "dużego brata".
5) Wyzyskując (jeśli się ich używa) znane i lubiane postaci do cna.
6) Nie powodując utraty jakości i nie stosując półśrodków.

Proste, prawda? A jednak nie każdemu się udaje. I stąd się może brać niechęć, niesmak i brak przekonania do samego formatu. Nie mówię, że każdy serial telewizyjny powinien na siłę wychodzić do sieciowej publiczności. To tylko spowodowałoby pojawienie się mnóstwa niepotrzebnych, kupowatych prób zaspokajania fanów. Ale czasem warto się skusić. Może bez tych pobocznych rzeczy fan może przeżyć (bo i kręci się je tak, by uzupełniały raczej niż były niezbędne do odbioru całości), ale omijając niektóre może zaskakująco dużo stracić. To tyle.

A w weekend (prawdopodobnie, nie obiecuję co prawda, bo trochę rzeczy mam na boku, a pracować też trzeba) artykuliki o dwóch naprawdę wyjątkowych, ze wszech miar godnych polecenia komiksach. Zapraszam.

Brak komentarzy: