piątek, 28 października 2011

Halloween Countdown: drzwi są otwarte


Jak każdy chłopek wrzucający hurtowo swoją taką czy inną twórczość w odmęty 2.0 , mam czasem TE momenty. Można to wyrażać szumnymi nazwami, ale po co - chodzi o prozaiczne widmo bezsensu, przekonanie, że wpuszcza się w nicość niepotrzebne rzeczy, nad którymi marnuje się zdecydowanie za dużo czasu. No i takie tam depresje & marudzenie o beztalenciu własnym. Wtedy, rzecz wiadoma, szuka się pozytywnych przykładów na mniej czy bardziej spektakularne "znetawyjście". W dziedzinie nas obecnie interesującej też takich trochę się znajdzie. Nawet szybko, bo i u nas, w Polsce znaczy się, co najmniej kilku fajnych i docenianych twórców horrorowych wyszło z internetowych portali pisarskich i tym podobnych. No ale wiadomo, potrzebne są efekciarskie przykłady z Zachodu, nie? No i są. Może nie od razu ad astra, ale pozytywne. Na przykład David Wong, jeden z edytorów mojego uzależnienia, który udostępnił swoją powieść John Dies at the End na pożarcie w Sieci, by zaraz dzięki temu wydać ją jak Bóg przykazał, a teraz będzie miał film zrobiony przez Dona Coscarelliego! Fajno. Ale dziś nie o nim, na tapecie będzie niejaki Eric Heisserer. 

Eric wylansował się tym samym modelem, co Wong. Historyjka snuta sobie w necie -> zachwyt internautów -> kariera. W tym wypadku momentem osobistego triumfu było sprzedanie praw do filmu na podstawie własnych wypocin wytwórni Warner Bros. Może nie wydaje się to specjalnie imponujące, wszak molochy hollywoodzkie skupują tony różnych rzeczy, byle tylko zaklepać i wrzucić do szufladki. Ale gdy wspomni się, że jego dzieło to nawet nie gotowa powieść, nawet nie opowiadanie, ale cztery krótkie blogi, które da się przeczytać w półtorej godziny jak się człowiek uprze? W każdym razie, film światła dziennego do dziś nie ujrzał, ale Heisserer zaczepił się w branży. Jako scenarzysta pracował przy nowym Koszmarze z Ulicy Wiązów i The Thing, a także przy Final Destination 5. I tak, wiem, nie są to filmy komukolwiek potrzebne. Ani takie, którymi warto sobie zaprzątać głowę. Ale koleś robił przy remake'owaniu dwóch megakultów nad megakultami, a także przy kontynuacji lubianej przez wielu serii komediowej ;). A to już pozytywnie nastraja do możliwości wyskoczenia z netświatka.

Zanim przejdę do dziełka omawianego, jeszcze dygresja. Stary, ponury dom na uboczu, niszczejący i skrywający mroczne tajemnice. Uwielbiam tą kliszę i przykro mi, nie mogę inaczej, choć wiem, jak męczona jest od setek lat. Więcej, horroru bez niej sobie nie wyobrażam. Coś po prostu jest w domiszczach, których ściany wiele widziały, a po pokojach spacerują zjawy. To drugie najbardziej pewne źródła odpowiedniego klimatu po opuszczonych lub zamkniętych na noc budowlach użyteczności publicznej (ze wskazaniem na szpitale i szkoły). Nie uważam jednak, że należy tłuc do upadłego po raz enty do potęgi entej tą samą historyjkę o nawiedzonym domostwie. O nie, przy wytarciu tego tropu potrzebne jest oryginalne spojrzenie (sam nawet staram się być wierny tej deklaracji, sorry za autotematyzm, ale nieskromnie uważam tekst ruszający właśnie sprawę z tej strony za najfajniejszy z moich skromnych wypłodów). I teraz clou drugiego wstępu - The Dionaea House jest właśnie o pewnym domu i do tematu też stara się podejść w miarę świeżo. Co nawet się udało.

Początkiem jest stronka, na którą niejaki Eric wrzucił treść maili, jakie dostawał od swojego kumpla z rodzinnych stron. Zgodnie z jego wolą, najprawdopodobniej ostatnią. Mark Condry, bo tak się jegomość nazywał, odezwał się do Erica gdy dostał enigmatycznego maila z wklejonym wycinkiem gazety. A dokładniej artykułu opisującego, jak ich inny znajomy Andrew wszedł do przydrożnej kafejki i zabił losowe małżeństwo, potem odbierając życie i sobie. Mark nie może pozbyć się z głowy tej sprawy, zaczyna więc własne śledztwo, które zaprowadzi go do rodzimego Houston, a potem do rodzimego Boise. Natrafia na coraz dziwniejsze poszlaki i powiązania, a wszystko wydaje się jakoś łączyć z domem, którego właścicielem był ojczym zabójcy. Tu przerwę, bo maile są obfite w nagłe zwroty akcji. Powiem tyle, że sprawa przerosła autora korespondencji i, co wiemy od początku, za wesoło się nie skończyła. Lecz to nie koniec, bo gdy strona zawiesza na jakiś czas działalność, okazuje się, że w Sieci da się znaleźć inne źródła na temat domu. Livejournal pewnej szesnastolatki, opisujący jej pracę jako opiekunki dziecka, na przykład. To nie pozwoli Ericowi porzucić sprawy, choć bardzo chciał, co wiedzie do założenia przez niego bloga... który szybko przysparza mu kłopotów. Później na wierzch wypływa inny Livejournal, dziennik kobiety po przejściach, wydającej się znać sedno tajemnicy, jaka kryje się za domem... i jego aktywnością.

Wpierw o formie, bo ona czyni The Dionaea House tak wciągającym. Jak już wyłożyłem, mamy do czynienia z czterema stronami - główną jest swoistego rodzaju nowoczesna nowela epistolarna (co prawda w większości jednostronna), a uzupełniają ją i rozwijają trzy internetowe pamiętniki, do których kierują linki w końcowej sekcji "bazy", zawierającej notki Erica o dodatkowych informacjach w sprawie zaginionego przyjaciela. Mamy więc do czynienia z próbą zrobienia modnego dzisiaj reality horroru (nie do końca mockumentary, ale inspirowanego tym nurtem). Wiarygodności daje pisanie w real time, podporządkowanie się specyfice miejsca udostępniania myśli własnych, a przede wszystkim nie wychodzenie z roli. Mamy cztery różne style i rodzaje narracji. Maile Marka są zapisem podróży zwykłego kolesia, nagle wciągniętego przez przeszłość i stopniowo zatracającego się w wirze dziwnych wydarzeń. Są napisane codziennym, nieprzesadnie ubogacanym językiem, a część to krótkie, kapitałkami wystukane SMSy. Danielle to z kolei typowa nastolatka, ciekawa świata, trochę wścibska, szukająca wrażeń i rozrywki. Jej wpisy dużo miejsca poświęcają codzienności, wakacyjnym planom, stanowi emocjonalnemu, daniom przygotowywanym na obiad i plotkom. Są spisane mową potoczną, z emotikonami i eksklamacjami, pełne komentarzy i czasem skaczące po tematach. Eric, co trochę wiemy z cytatów umieszczanych w odpowiedziach Marka, to człowiek kierujący się zdrowym rozsądkiem. Blogiem próbuje kategoryzować zdarzenia, snuć teorie i rzeczowo opisywać dalsze poczynania - zachowuje też dozę sceptycyzmu nawet gdy wie, że mierzy się z ponadnaturalnym. Loreen, ostatnia narratorka, ma swoje problemy. Na przykład bycie byłą pacjentką szpitala dla wariatów, ale nie tylko. Przez to mamy tu do czynienia z językiem osoby paranoicznej, postrzegającej świat przez pryzmat jego irytujących elementów, wulgarniejszym i nie pozbawionym niepokojących wtrąceń. Mamy też do czynienia ze swoistymi przechwałkami, a może obsesją na punkcie własnej wiedzy na temat domu. Oprócz różnej stylizacji narracji, "realizm" potęgują też swoiste interakcje między blogami (warto zwracać uwagę na daty), spreparowane komentarze pod wpisami (chociażby żon bohaterów) i na przykład zapisy rozmów na czatach, a przede wszystkim osadzenie całości w popkulturowym tu i teraz. Postaci deklarują, jakich programów komputerowych użyli do rozwiązania kawałka zagadki, nawet opisując chociażby przekształcanie czegoś w HTML, odwołują się do filmów (Danielle idzie do kina na Team America) i gier (nawet w takich detalach, jak wspomnienie losowego przechodnia, który nawijał o GTA: San Andreas), szukają odpowiedzi w znanych naukowych książkach (Holograficzny Wszechświat Talbota) i używają popularnych sformułowań. Co ważne, nie jest to zrobione na zasadzie "wrzućmy takie detale, żeby było relewantne". Wypada to bardzo naturalnie, jak tego typu wzmianki w codziennych rozmowach i internetowych postach. Wszystko to oczywiście pierwotnie służyło zatarciu granic fikcji - coby sieciowi grzebacze zastanawiali się, czy to for real or not. Zależy to od podatności, ale często działa - czytając dwieście osiemdziesiąt komentarzy pod ostatnim postem na blogu Erica sam nie mogłem zidentyfikować, które posty są stuprocentowo spreparowane, by podtrzymać napięcie, a które puścili w obieg bardziej nawiedzeni lub wkręceni w narrację anonimowi czytelnicy.

Z drugiej strony, jeśli przyjrzymy się szkieletowi samej historii, wychodzi, że to pisana groza w formie zaskakująco klasycznej. I nie chodzi tu wcale o to, że mimo umyślnej potoczności i stylizacji język jest jak najbardziej literacki - nie jest to kompletnie "luźny" zapis wydarzeń, jak wydaje się na pierwszy rzut oka, tylko sprytnie zamaskowane opowiadanie. Mam na myśli raczej konstrukcję i sposób straszenia. Motywy jak najbardziej znane - tajemnicze właściwości domu mieszczą się w schemacie dziwnych hałasów, zapachów i pomieszczeń, których nie powinno być (często jednak z fajnym wkładem własnym - spoileruję: zaciek nie do zmycia i bez źródła na ścianie pachnie na przykład kwasem żołądkowym, a dziwnym zajściom towarzyszy specyficzny zapach podobny do... woni piekarni). W konwencję wpisuje się też straszenie telefonami nie wiadomo od kogo, znikanie dokumentów i ludzi, całość otoczki to (zgrabny) konglomerat tego, co dobre i sprawdzone w grozie. Znajome jest także powolne wchodzenie w zagadkę postaci, eskalacja upiornych zbiegów okoliczności, a wreszcie obsesja. Popadanie w nią przedstawione jest sugestywnie, ale zgodnie z pewnymi wzorami opisywania takich mrocznych zmian w pierwszej osobie. Słowem, kolaż tego, co już się sprawdziło.

Dlaczego więc warto przysiąść i poczytać? Nie, sama otoczka realizmu, choć bardzo dobrze zapodana, to nie to.  Dwa powody. Po pierwsze jest to taki klasowy tekst, w którym wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Trzeba czytać go z uwagą, bo żaden wątków (oprócz może wtrętów z życia codziennego... choć niekoniecznie) nie pojawia się bez znaczenia. Pojedyncze słowa, fakty, strzępy informacji zawsze mają swoje konsekwencje, jeśli nie w danym elemencie całości, to w innym (także retroaktywnie). Trzeba patrzeć na wszystko, nazwiska, daty, miejsca, wypowiedzi. I trzeba powiedzieć, że takie ujęcie tematu sprawia, że lektura jest satysfakcjonująca. Gdy porównując daty opublikowania wpisów nakładamy na siebie pewne fakty okazuje się, że wszystko było perfidnie rozplanowane od początku i mniej znaczące zdarzenie w historii jednej z postaci okazuje się mieć przełożenie na istotne elementy innej z czterech relacji. Mało sieciowych dziełek jest tak precyzyjnie skonstruowane. Po drugie sam dom. Budynek wokół którego kręci się akcja wyłamuje się ze schematu, nie serwując nam duchów i takich tam, a ciągnąc całość w stronę nieco innego rodzaju horroru, niż można by się spodziewać. Nie chcę za wiele zdradzać, powiem tyle - dom jest w pewnym sensie pułapką (to nic odkrywczego, wklepcie sobie w Google słowo Dionaea), a w dodatku wykazuje niepokojące cechy... nie, czekajcie, dalej nie wypada. Sprawdźcie sami.

The Dionae House to wciągająca historia grozy. Nie bawiąc się tym razem w kategorię "sieciowe", po prostu, sprawny horror, który powoli i systematycznie dawkuje czytelnikowi coraz bardziej niepokojący i szaleńczy klimat oraz coraz to nowe zaskoczenia w fabule. Nic dziwnego, że tak się spodobał przypadkowym czytelnikom, a także w paranormalnej dziupli 4chan, subforum /x/. Co przyczyniło się do wirusowego rozprzestrzenienia dziełka Heisserera w Sieci i zapewnię do tego, że zainteresowali się nim decydenci z Hollywood. Trzeba powiedzieć, że lata od 2004 roku jednak minęły. Dziś styl narracji, który wtedy jeszcze miał posmak eksperymentowania, teraz można wręcz uznać standardem bardziej rozbudowanych zabaw z grozą w środowisku 2.0. Nie szukając specjalnie, choćby wszechobecne i wyrastające jak podgrzybki po deszczu "Slenderblogi" niemal co do jednego żyją na trickach, które stosował z wyczuciem autor The Dionae House. Mimo to nadal jest to cholernie dobra opowieść. Szkoda, że niedokończona. Nieco. Czemu tylko nieco? Livejournal Loreen urywa się w 2006, w momencie przełomu fabularnego zresztą. I z pewnością z powodu wykupienia praw do ekranizacji. Przerwa następuje w takim momencie, że i tak wszystko pozostaje całością z otwartym, skłaniającym do teoretyzowania o tle wydarzeń finałem. Trochę szkoda, że nie ma więcej, ale z kolei nowy zwrot fabuły mógł wieść w mniej odkrywcze rejony, posiłkując się zresztą prawdziwą, nie fikcyjną postacią... STOP. Przydałaby się jakaś River Song, żeby w momencie gdy przesadnie galopuje szepnęła mi "Spoilers".

Zachęcam do lektury. I pamiętajcie - "To nie są domy. Przestańcie o nich myśleć jako o domach".

(czytać w tej kolejności):

3 komentarze:

Bartek (BD) pisze...

Witam,

kurde, jestem pod dużym wrażeniem, tego tekstu i pozostałych, Twój blog to kopalnia kradnących czas treści.

Pozdrawiam

M.Bizzare pisze...

Dzięki

I gratuluje publikacji w NF - przyznam, że podglądam czasem twojego bloga odkąd pojawia mi się w statystykach. Czytać specjalnie czasu nie miałem, zajmując się własnymi wypocinami i szukaniem tych kradnących czas treści, ale z tego co udało mi się uszczknąć, całkiem ciekawie piszesz.

No i przez tą otoczkę metalową przypominają mi się złote czasy liceum, kiedy każde moje opowiadanko otwierał i zamykał cytat z jakiegoś rockmetalowego kawałka :)

Bartek (BD) pisze...

Dzięki,

staram się, jak mogę. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej. Ja to chyba z liceum nie wyrosłem, tj. wciąż słucham takiej muzyki, jak wtedy. :)