niedziela, 7 sierpnia 2011

Latarnia na granicy szaleństwa


Patrząc na niesamowicie szerokie rozpowszechnienie motywów zapoczątkowanych przez H.P.Lovecrafta w popkulturze, trochę dziwi, jak relatywnie rzadko twórcy wszelacy poruszają nośny wydawałoby się temat - jak wyglądałaby postapokaliptyczna rzeczywistość, gdy gwiazdy już ustawiły się w odpowiedniej konfiguracji, a Stare Bóstwa powróciły w chwale. Owszem, widmo mackowatego końca świata to jeden z dominujących motywów twórczości Samotnika z Providence i jego kontynuatorów/epigonów/artystów inspirujących się Mitologią Cthulhu, ale wizje typu what's next? są już dużo rzadsze. Racja, np. w RPG czasem się zahacza o ten temat (niedawno Trails of Cthulhu, pamiętam też z czasów dawnych, że w Magii i Mieczu czy innym Portalu kiedyś ciekawie rozważano granie w takim świecie). Ale jakoś ciężko mi znaleźć jakieś reprezentatywne dziełko, które łączyłoby w ciekawy sposób "postapo" i bluźniercze bóstwa rodem z Lovecrafta. Być może wynika to z faktu, że Wielkich Przedwiecznych nie da się pokonać, efektywnie zwalczać, a rasa ludzka przy ich potędze nie znaczy nic - co warunkuje, że ich powrót byłby po prostu game over i ciężko osadzić cokolwiek w świecie po takimi kataklizmie. Na szczęście, nie tak dawno pojawił się komiks sieciowy ukazujący w ciekawy sposób jak taka rzeczywistość mogłaby wyglądać.


Obrazek należy do Robyn Seale


Wszystko już stracone. Mroczne istnienia z najgorszych koszmarów zagarnęły świat i zabrały Słońce, gwiazdy, błękitne niebo, przyrodę. Zostało tylko skryte w ciemnościach morze, pod którego falami kryją się stwory o wielu mackach i potężnej mocy. Ale ludzkość przetrwała - zastraszona, zdegradowana i pozbawiona nadziei, ale trwa nadal. Jej domem jest miasto Yaathagggu (wymowa - yah-THAG-goo, jak przypomina co krok autorka), a jego pierwszą linią obrony - latarnia na wyspie. Kreatury z morza boją się bowiem światła i tylko ono może pomóc odeprzeć, a raczej przynajmniej zminimalizować liczbę ich ataków. Pilnowanie odizolowanej latarni i wypatrywanie upiornych znaków na granicy mroku to odpowiedzialne i wyniszczające zadanie, nic więc dziwnego, że ludzie stacjonujący tam ciągle balansują na granicy szaleństwa i ekstremalnego wycieńczenia. Z perspektywy jednej z takich osób, androgynicznej Pieti Gaolwynne, odkryjemy świat po katastrofie i jego mroczne tajemnice, kryjące się zarówno w oceanie, jak i w samym ostatnim bastionie ludzkości.

Robyn Seale, rysowniczka i scenarzystka The Watcher of Yaathagggu, buduje swój świat i swoją wizję bazującą na Lovecrafcie bardzo powoli, ale też skrupulatnie i z naciskiem przede wszystkim na klimat. Początek, oszczędny w dialogach i utrzymany w ciemnych tonacjach, skutecznie pokazuje czytelnikowi, jaki ciężar spada na barki strażników latarni. Pieta jest wyobcowana, samotna i pogrążona w ciągłym niepokoju, ale i tak trzyma się najlepiej. Jej towarzysze nadużywają środków wspomagających (te, jak i środki nasenne, są zapewniane przez rząd i każdy latarnik zażywa je w ściśle określony sposób), pogrążają się we własnych obsesjach, a nawet sięgają po zakazany, pochodzący prawdopodobnie od bluźnierczych monstrów narkotyk w formie kryształu. To właśnie samobójstwo oszalałego kolegi, do którego bezpośrednio przemawiały istoty mroku, uruchamia ciąg wydarzeń, w który zostaje wciągnięta bohaterka. Początkowo śledztwo władz wydaje się rutyną, ale im dalej w fabułę, tym bardziej wydaje się, że pozornie zwyczajny wypadek może być elementem znacznie straszniejszej układanki. Pieta musi się zmierzyć z nowymi wyzwaniami - nagłym awansem, szkoleniem sobie podkomendnych czy podejrzeniami ze strony szeryfa. Przypadkowo stanie się też lokalną bohaterką... Fabuła jest bardzo enigmatyczna, na razie ciężko wywnioskować w jakim kierunku prowadzi, a szczegóły na temat horrorów nadchodzących z morza, przeszłości bohaterów i ich przeznaczenia są na razie bardziej sugestiami, niż faktami. Daje za to sporo pretekstów, by wyeksponować kolejne elementy świata przedstawionego. Oglądamy więc miasto - miejsce, gdzie w każdej chwili macka czegoś w mroku może cię wciągnąć do bocznej alejki; gdzie burdele oferują usługi przerażających mutantów; gdzie pozbawiona opieki biedota musi sama stawiać czoła falom przedostających się w obręb miasta potworów. Społeczeństwo, w którym nikt nikomu nie ufa, w którym każdy kurczowo trzyma się życia i poświęci innych, by samemu przeżyć. Poznajemy też tajemniczych zarządców miasta, komunikujących się jedynie przez zielone ekrany z policją, a także zawitamy do szpitala dla obłąkanych, gdzie zamyka się jednostki, które nie wytrzymały presji rzeczywistości. Wprowadzony motyw więzionej tam schizofreniczki Lydii, jej obsesji na punkcie szpitalnego kota i szokującej terapii każe przypuszczać, że agenci zła działają na szerszą skalę także w murach Yaathagggu.

Enigmatycznej fabule towarzyszą odpowiednio dostosowane stylistycznie rysunki. W warstwie graficznej panuje pewna prostota - w projektach postaci nie ma za dużo szczegółów, choć każda ma jakieś znaki charakterystyczne, a tła bywają dość umowne. Nie znaczy to, że jest ubogo, broń Boże. Styl Robyn jest mocno inspirowany sztukami plastycznymi, zwłaszcza Art déco i to widać. Zachwyca zwłaszcza ograniczona paleta nieco przyćmionych (wypłowiałych?) barw, a także eksperymenty z kolorem. Nie mówię tu tylko o czarno-białych retrospekcjach, ale uważnym doborem kolorystyki do nastroju planszy. Dobrym przykładem są najnowsze strony, zatopione w tajemniczej zieleni. Oprawa jest wyjątkowo artystyczna jak na standardy komiksu sieciowego, ale też nie odlatuje w nieczytelne eksperymenty czy surrealizm. Wszystko jest ładnie wypośrodkowane. Pojawiają się też estetyczne nawiązania do przełomu wieku XIX i XX - w strojach postaci, przedmiotach codziennego użytku i ogólnym obrazie świata. Kontrastują z tym elementy bardziej futurystyczne, jak "zegarkowe" projektory komunikacyjne, ale też nie jest ich na tyle dużo, by nazwać realia steampunkowymi bądź dieselpunkowymi. Fajne są też motywacyjne filmiki instruktażowe i propagandowo-edukacyjne plakaty, przywołujące na myśl serię Fallout i nieśmiertelnego Pip Boya.. Potwory, maszkary i obłąkańcze wizje to czysty Lovecraft - kłębowiska macek, zdeformowane półludzkie kreatury, humanoidalne ośmiornice i mroczni kapłani o ciemnej skórze i w dziwacznych szatach. Czarne, zlewające się w kłębowisko mroku, złowieszczą falę plugastwa.

The Watcher of Yaathagggu to dziełko, które przede wszystkim operuje klimatem. Widząc nędzne i monotonne życie na krawędzi latarników, brud miasta i powolne staczanie się kolejnych postaci, z łatwością można złapać kiepski nastrój, co potęgują zabiegi graficzne. To jeden z posępniejszych i bardziej przygnębiających komiksów w Sieci, a ten nastrój doskonale przywołuje dzieła Mistrza. Mamy więc do czynienia z doskonałą, choć niebezpośrednią adaptacją (dublującą się z trybutem) na potrzeby medium. Zamknięta oaza pośrodku mroku i oceanu mackowatych plugastw jest niezwykle umiejętnie pokazana, zwłaszcza, że odbieramy wszystko z perspektywy wyalienowanej bohaterki, z którą (jak się sugeruje) może być coraz gorzej. Dla wszystkich fanów Lovecrafta ten komiks powinien być gratką i "workiem ze słodyczami". Jest tu wszystko, czego można wymagać od historii o kosmicznej grozie, ukazane w oryginalnych realiach, nie do końca jeszcze odkrytych przed czytelnikiem, a przez to bardzo intrygujących. Polecam.



Brak komentarzy: