Krajowe wydawnictwa coraz zacieklej szukają autorów, którzy poruszaliby się w modnych obecnie konwencjach młodzieżowego, rozwodnionego urban fantasy oraz znienawidzonego przez wielu paranormal romance. I choć, być może na szczęście, nie doczekaliśmy się jeszcze wielkiego sukcesu żadnego "polskiego Zmierzchu", to takich książek pojawia się na naszym rynku coraz więcej. W tym miesiącu z tytułem w tych klimatach uderza Fabryka Słów, prezentując debiut kolejnej młodej autorki. Andżelika Nowak jest dwudziestoletnią studentką etnografii z Warszawy, a niektórzy mogą ją kojarzyć z blogosfery i fantastycznego fandomu, gdzie od jakiegoś czasu udziela się jako autorka opowiadań, fanfików do seriali w typie Buffy czy Czysta Krew oraz na krajowej scenie cosplay. Wpływy tej działalności wyraźnie widać zresztą w debiutanckim Synu tej ziemi, będącym zresztą powieściowym rozwinięciem popularnego opowiadanka z jej blogu. O ile tamten wtórny i płyciutki tekst nie zrobił na mnie wrażenia, to z Synem tej ziemi sprawa wygląda inaczej i uważam, że powieść jest warta zainteresowania. Głównie dlatego, że to dość odważna próba pchnięcia coraz bardziej niestrawnego gatunku paranormal romance w stronę starego, dobrego horroru. Czasem nawet horroru gore.
Zaczyna się jak kalka Zmierzchu. Cicha i nieco wyalienowana Andżela (niestety, autorka nie ustrzegła się odrobiny self-insertu, choć z drugiej strony aż tak to nie przeszkadza) przeprowadza się z rodzicami do małego miasteczka gdzieś w Polsce. Obserwujemy, jak osiemnastolatka reaguje na prowincjonalny, powolny żywot, odcięcie od miasta i dawnych znajomości. Wreszcie nadchodzi ten moment - nastolatka poznaje w szkole swojego wybranka, przystojnego Michała. Powoli rodzące się uczucie napotyka jednak na przeszkodę. Dziewczyna jest światkiem jak jej obiekt zainteresowania.... konwersuje z zaskrońcem. Oczywiście, Andżela podejrzewa najpierw chorobę psychiczną, ale szybko okazuje się, że Michał demonstruje inne i zdecydowanie ponadnaturalne talenty. I gdy już myślimy, że będziemy mieli do czynienia z rozwlekłą i typową historyjką o przełamywaniu barier w związku człowieka z istotą o niezwykłych mocach... pada pierwszy trup. W miasteczku zaczynają się dziać zdecydowanie niepokojące rzeczy, a nieznane monstra zabijają osoby związane z Andżelą i Michałem. Wobec takiego obrotu sprawy, chłopak wyjawia wybrance, że jest potomkiem rodu kapłanów, którzy od czasów prasłowiańskich opiekuje się świętym zagajnikiem na wzniesieniu nieopodal miasteczka. Jest to miejsce mocy, zapewniające istocie, która je zagarnie potęgę i możliwość oddziaływania na rzeczywistość. Z tego powodu na zagajnik łaszą się różne słowiańskie bóstwa - w powieściowej wersji niezbyt wszechmogące, ale i zepsute do cna. Teraz wznowiły aktywność i nasza parka będzie musiała stanąć do nierównej walki z całą plejadą mitycznych istot.
Jeżeli przebrniemy przez pierwszą, nie ukrywam, że rozczarowującą i przynudzającą część książki, ku naszemu zaskoczeniu zmienia się ona w całkiem atmosferyczny horror o dość gęstym klimacie. Przemiana jest bardzo nagła i przebiega na przestrzeni jednego rozdziału - na początku czytamy jeszcze romantyczny dialog naszej parki, a na końcu mrozi krew w żyłach opis niezwykle brutalnego mordu na przyjacielu wymienionych. Napięcie nie spada aż do ostatniej strony. Autorka konsekwentnie buduje klimat zaszczucia, wrogie istoty pojawiają się znienacka i zawsze w przerażający sposób, a miasteczko odsłania swoją drugą, mroczną i szokującą naturę. Motywy paranormalne i mitologiczne wprowadzane są, nie bójmy się tego słowa, w mistrzowski sposób. O ile zdolności małomiasteczkowego amanta są raczej typowe - ot, gada ze zwierzętami, kontroluje rośliny i żywioł wody, a także, w standardowym pakiecie, prezentuje nadludzką siłę i szybkość; to istoty, z którymi mierzą się bohaterowie są kreowane w sposób wysoce oryginalny. Takie słowiańskie strachy, jak leszy, południce czy choćby strzygi przyjmują tutaj nietypową postać, którą można opisać jako krzyżówkę między oryginalnymi podaniami ludowymi, odrobiną lovecraftowskich naleciałości i dziwadłami rodem z japońskich gier RPG i anime. Choć autorka jest zaznajomiona z mitologią, co widać po różnych ciekawostkach wtrącanych w tekst, podchodzi do niej luźno i bardzo kreatywnie. Wizerunek maszkar znakomicie sprawdza się "w praniu", w dodatku bestie są przebiegłe i lubią zabijać w nietypowy sposób. Jest to pretekst do wielu krwawych scen (młodzieżowość pierwszej części powieści ulatuje raz dwa), opisanych z inwencją. Takich rzeczy, jak śmierć pewnego właściciela gospodarstwa agroturystycznego czy sposób, w jaki mordują południce (rozdział z walką na polach jest w całości kapitalny, niełatwo budować grozę w sielskiej scenerii upalnego dnia), nie uświadczyłem jeszcze w polskiej literaturze horrorowej, a momentami serio można się obawiać o... zdrowie psychiczne autorki, bo groteskowe gore naprawdę zakręca w chore rejony. Same bóstwa słowiańskie działają zaś z ukrycia, właściwie spotykamy bezpośrednio tylko dwie istoty tej kategorii, kryjące się zresztą pod ludzką postacią, więc więcej zdradzać mi nie wypada. Powiem tylko jeszcze, że ujawnienie głównego matacza prowadzi do widowiskowego pojedynku - sprawdziłby się świetnie w wysokobudżetowym filmie rodem z Hollywood.
Język, jakim napisana jest powiedź, jest bardzo znośny, zwłaszcza jak na tak młodą autorkę. Prosty, ale nie prostacki, z ciekawymi opisami i sprawną trzecioosobową narracją. Niektórych będzie raziło nagromadzenie kolokwializmów - autorka sięga nawet po slang internetowy (więcej, puszcza oczko do no-life'ów kilkukrotnie nawiązując do znanych z Sieci memów). W moim mniemaniu, nadaje to powieści pewnej świeżości. Postaci budowane są bardzo wiarygodnie. O ile duetowi brakuje trochę charakteryzacji, szczególnie Andżela wypada płasko, to drugi plan wypełniają bohaterowie z krwi i kości. Ojciec bohaterki - nowo powołany komendant policji; ksiądz walczący z jednym ze słowiańskich demonów, czy nieco stuknięty kolega Michała o mentalności dresiarza - postaci są żywe, mają ciekawe motywacje i sekrety z przeszłości, potrafią też zaskoczyć. Warto dodać, że autorka wprowadza także bohaterów humorystycznych - choćby prowincjonalnego pijaczka, który przez pewien czas pomaga parce. Ja osobiście niezmiernie ubawiłem się śledząc perypetie neonazistowsko-neopogańskiego zespołu muzycznego Krew Ojców, który w jakiś sposób dowiedział się o zagajniku i próbuje zwiedzić święte miejsce. Wszystko to napędza interesująca fabuła. Choć momentami pomysły są nieco zbyt kiczowate, autorka w większości ogrywa camp. Jeżeli miałbym się przyczepić, szwankuje nieco zakończenie. Choć serwuje nam wspomniane starcie i zaskakujący zwrot akcji dotyczący bohaterki, pod sam koniec robi się zbyt ckliwie i nieco trywialnie. Trzeba też zaznaczyć, że powieść, nie urażając nikogo, jest mimo całej krwawości nadal bardzo "dziewczyńska". Oprócz prominentnego wątku miłosnego, znajdziemy też długie fragmenty poświęcone dylematom nastolatki i jej emocjom, a także zainteresowaniom typu ciuchy czy przystojni aktorzy. Nie jest to broń boże nie do czytania, ale męskich czytelników może zrazić.
Podsumujmy. Syn tej ziemi to świetna, postmodernistyczna w swoim mieszaniu gatunków (mamy paranormal romance, fantasy, horror i powieść "licealną") lektura. Nie bez wad, ale wciągająca i momentami prawdziwie błyskotliwa. W uproszczeniu można opisać ją jako mieszankę cyklu o Sookie Stackhouse Charlaine Harris z czymś w typie Zmorojewa Żulczyka, w najmocniejszych scenach zahaczającą o rejony eksploatowane przez Mastertona czy Barkera. Jednocześnie, jest to książka czysto rozrywkowa - miłośnicy głębokich przesłań mogą sobie odpuścić - ale w swojej rozrywkowości sprawdza się idealnie. Na pewno znajdzie wielu fanów i jeśli ma być to polska odpowiedź na nurt "pani poznaje potwora", to jest to rozwój w prawidłową stronę. Jest jednocześnie nieco zbyt "swojska", żeby sprawdziła się na Zachodzie, ale postrzegam to jako wartość dodaną. Nie jest też krótka, jak sporo tego typu lektur - zahacza o pięćset stron i wypada pogratulować Fabryce Słów, że wydała to w jednej książce a nie poddała irytującemu zabiegowi szatkowania na kilka cieńszych tomów. Syn tej ziemi to też zamknięta całość, choć w zakończeniu zawarto furtkę dla kontynuacji. I ja na ten ciąg dalszy czekam, jak i na inne książki autorki, bo debiutem zademonstrowała spory potencjał.
Śpieszę z wyjaśnieniami - powyższa recenzja to oczywiście fałszywka, spreparowana na, zarąbisty swoją drogą, konkurs ogłoszony na blogu Horror Story. Mam nadzieje, że lektura była ucieszna, bo ja znakomicie się bawiłem pisząc. Przepraszam jednocześnie za dłuższą przerwę w postowaniu "na temat". Praca i moje nieszczęsne powołanie pisarskie, które domaga się dopieszczenia sprawiły, że byłem zajęty innymi sprawami. Postaram się powrócić do normalnego trybu blogowania jeszcze w tym tygodniu.
Pozdrawiam
1 komentarz:
Coraz lepsze te fikcyjne recenzje - tę książkę akurat bym przeczytała, bo pomysł na słowiański paranormal romance powinien zostać zrealizowany. Plus Mary Sue, zawsze dodaje lolkontentu.
Prześlij komentarz