Na Internecie jest zaskakująco mało rzeczy stworzonych na jego potrzeby i utrzymanych w klimatach azjatyckiego horroru. Co trochę zaskakuje - Sadako za rączkę z Kayako swoim przemarszem przez kina sprawiły, że na początku dekady J-Horror i inne "horrory z literką na początku" stały się wielkim odkryciem/szałem, a mimo, że długowłose zjawy szybko stały się upiornie, nomen omen, sztampowe, do dziś Azja wyrzuca z siebie mnóstwo filmów grozy niezwykle oryginalnych, ambitnych i... czasem bardzo dziwnych. Z rzeczy, które w necie zapodają nam udanie atmosferę orientalnego straszenia z ekranu nasuwają mi się ino dwie pozycje - koreański komiks omawiany w zeszłym roku i wspominane kiedyś przeze mnie The Fox Sister. Niedosyt, bez dwóch zdań. Ucieszyłem się pewnie wyjątkowo nadmiernie, gdy przez przypadek dowiedziałem się, że jeden z kanałów YouTube na tegoroczne Halloween nie tylko zmierzył się z tematem, ale sprowadził do tego specjalistów. I Noboru Iguchi!
Niewtajemniczonym wyjaśniam eksklamację. Jeśli ktoś śledzi moje różne pisaniny i luźne komentarze, może wiedzieć, że uwielbiam nową falę japońskiego horroru gore. Ta mieszanka głupawki klasy B, sikania krwią na wszystkie strony, motywów z różnych stron fantastyki zatopionych w grotesce, brak tabu i taplanie się w wulgarności - jednym słowem jazda, czasem dla samej jazdy, czasem z czymś nieco bardziej sprytnym i satyrycznym w tle. A Noboru Iguchi jest niewątpliwie jej apostołem na Zachodzie - The Machine Girl było wszak pierwszym objawieniem tego paskudno-uciesznego nurtu. Ja co prawda wolę stałego partnera Noboru, specjalistę od (tanich) efektów/reżysera Yoshihiro Nishimurę. Z czterech moich ulubionych filmów tej fali trzy - Tokyo Gore Police (temu dziełu nawet oddałem literacki trybut), Vampire Girl vs. Frankenstein Girl oraz Helldriver - to dzieła tego drugiego, a Tomie Unlimited Iguchiego, ten czwarty, nie jest nawet typowym przedstawicielem "gatunku". Mimo to fakt, że Iguchi dostarczył szorta do YouTube'owej antologii to dla mnie super nowina - w zależności od stanu waszego dobrego smaku, albo powinniście teraz zawrócić, albo skaczecie z radości w przypadku jego zaniku. Ale Silent Terror, bo tak się nazywa omawiany projekt, to nie tylko najbardziej znany japoński oblech. Swoje cegiełki dołożyło trzech innych azjatyckich twórców. Na przykład kolejny mocny zawodnik, Joko Anwar. Przyznam się, że nie widziałem jeszcze żadnego jego filmu, ale pochwały sypią się na prawo i na lewo, więc od dawna zamierzam nadrobić zaległość. To jeden z młodych, ambitnych i poszukujących reżyserów, którzy mają budować potęgę indonezyjskiego kina (a jeśli ta fraza wydaje wam się dziwna, bo kto słyszał o kinie z Indonezji, obejrzyjcie proszę wyświetlany roku bieżącego i u nas akcyjniak The Raid: Redemption) , więc miło, że się tu znalazł. Składu dopełnia dwóch innych stosunkowo nowych na scenie, ale uznanych twórców, Woo Ming-Jin z Malezji i filipińczyk Erik Matti. Hmm... całkowicie profesjonalna sieciowa antologia straszaków to już dla mnie wniebowzięcie. A zrobiona przez świeżych-niepokornych-innowacyjnych z czterech krain azjatyckiej grozy? Dzień dziecka... albo idealna propozycja na Halloween.
Najdziwniejsze jednak jest to, kto tą krótką (ale treściwą, o czym za chwilę) kompilację firmuje. Otóż wyprodukowano go dla puszczającego własne serie, programy i cykle tubowego przedłużenia bloga You Offend Me You Offend My Family. A założycielem i dowodzącym tej popkulturowej stronki jest tajwańsko-amerykański reżyser Justin Lin, którego najbardziej znanymi "dziełami" są... trzy ostatnie odsłony "epickiej sagi" Szybcy i Wściekli. Yup, te intelektualne filmy o ściganiu się. Fakt, zrobił tez dobrze oceniane Better Luck Tomorrow i jeden z uwielbianych odcinków uwielbianego Community, ale obraz napinającego się w furze Vina Diesela jakoś nie kojarzy mi się z klasowym horrorem. Może jednak niekoniecznie trzeba być sceptykiem - Lin zatrudnił do robienia swojego kanału mnóstwo ludzi, zapewniających wysoki poziom produkcji, w tym kilku najchętniej oglądanych gości na całym YouTube. Część propozycji "programowej" też wygląda obiecująco, jak choćby Shortlist - cykl, w którym prezentuje się najciekawsze krótkie formy filmowe z całego świata. W tę i inne oferowane przez YOMYOMF rzeczy pewnie jeszcze się zagłębię, ale dziś Silent Terror. Wadą kanału może być jego amerykańskie, sztuczne poczucie humoru, co niestety przeniosło się na antologię - wstępy w wykonaniu jednego z prezenterów i aktora, który pakował się w kostiumy ikonicznych potworów w nowych wersjach odrzucających raczej ich fanów (to chyba miał być autorytet, phi...) mnie wręcz zażenowały. Na szczęście reszcie widz winny jest tylko oklaski - zwłaszcza, że organizatorzy akcji wprowadzili dodatkowe obostrzenie i... w żadnym z prezentowanych szortów nie znajdziemy ani linijki dialogu.
No to po kolei:
Grave Torture Joko Anwara otwiera antologię z przytupem, żerując na kilku pierwotnych strachach (znajdziecie je już w opisie filmu, więc mogę powiedzieć, że mamy tu między innymi pogrzebanie żywcem i obawę o to, że nasi bliscy mogą być kimś zupełnie innym, niż sądzimy). Fabuła traktuje o małym chłopcu, który musi sobie w samotności - bo wszyscy dorośli zajęci - poradzić sobie z faktem śmierci swojego ojca.... a dzieje się to w trakcie pogrzebu. Niestety, dwa małe szczegóły sprawią, że to nie skończy się dobrze. Po pierwsze, mały nie jest świadomy, że jego ojciec był... seryjnym mordercą., a po drugie nie wie, że spanie w trumnie to niezbyt dobry pomysł. Wejście Anwara zaczyna się klimatycznie i smutno, eksplorując temat dziecięcego odczuwania żałoby, ale w klaustrofobicznej atmosferze i w bliskości nieboszczyka przeradza się w rasowego (choć może nieco przewidywalnego) wywoływacza podskoków przed ekranem. Świetny w swojej prostocie jest jak zwykle patent gasnącego i zapalającego się światła. A wszystko osnute jest wokół indonezyjskiego folkloru, co u reżysera się już zdarzało, a dokładniej wokół podań o pośmiertnej karze za grzechy. Całość bardzo zgrabna - tylko bez znajomości wyżej wspomnianych zwyczajów moim zdaniem zakończenie może być troszeczkę nieczytelne... chyba.
Double Woo Ming-Jin to zupełnie inna bajka, można argumentować, że związana z horrorem właściwie tylko krwawymi scenami przemocy. Dominuje tu pewna psychodelia, odrealnienie i na pewno ten epizod stanowi największe intelektualne wyzwanie dla widza, bo luźne sceny trzeba sobie zinterpretować na własną rękę. Wielki, pusty dom. Żyje w nim młoda dziewczyna. Codzienność, zdawałoby się, choć dziwacznie przesycona samotnością. Do czasu, gdy zjawia się inna, dużo starsza kobieta, co wywołuje (eufemizm) gwałtowną reakcję bohaterki. A to nie koniec. Jest i trzecia pani. Zwraca uwagę przede wszystkim scenografia - biel dominująca w przestronnym domu jest zimna i bezduszna, a całość, co specyficzne dla horroru, dzieje się właśnie w pełnym świetle, które jest bardziej dołujące tudzież niepokojące niż mrok. Drugi mocny punkt to gra trzech aktorek. Samą tylko mimiką przekazują one całą treść obrazu i robi to wrażenie, zwłaszcza w połączeniu z tą specyficzną powściągliwością Azjatek. Double to psychologiczna, pięknie wystylizowana perełka - dla miłośników takich klimatów.
No i Iguchi... Bad Butt jest taki, jak jego tytuł i jak cała twórczość Noboru. Dziwaczny do granic debilizmu w pomyśle, groteskowy i tani (zwłaszcza w zestawieniu, gdzie, trzeba nadmienić, wszystkie filmy zrealizowane są na światowym poziomie kinowym) w wykonaniu oraz totalnie zwyrodniały. Właściwie to powinienem śpieszyć z omawianiem tego epizodu na Niedobre Literki, ale jak całość to całość. Jest to swego rodzaju parodia konwencji romantycznej przyjaźni dziewcząt, a raczej już yuri. Dwie szkolne koleżanki mają się ku sobie. Obie chętne. Ale jedna z nich niezdrowo interesuje się tyłkiem drugiej. Nic dziwnego, bo główna bohaterka w miejscu rowka ma... drugą głowę. Z nieruchomego plastiku, który czasem zastępuje wklejona ludzka twarz. W obliczu fascynacji ukochanej, zwraca się więc ku tej trzeciej. Dalej jest czysta, wyjątkowo obleśna abstrakcja. Ot, typowe szaleństwo obliczone na szok i niezrozumienie. Tanie efekty podkreśla specyficzna, "romantyczna" muzyka zagrana na równie tanim syntezatorze. Warto dodać, że inni filmowcy podeszli do zagadnienia braku mowy jako zachęty do pokazywania emocji bez słów - Iguchi zaś podszedł po swojemu jego bohaterki mówią bez słyszalnego głosu, z nadekspresją kojarzącą się z pastiszem kina niemego. Tyle. Większość i tak poza 2-2,5 minuty nie wytrzyma tej analno-oralnej hyperfiksacji w złym guście. Tylko dla porąbanych... wtajemniczonych, znaczy się.
Vesuvius Erika Matti zamyka tę antologię potężnym uderzeniem, bo w kwestii koncepcji, jej rozegrania i wykonania wizualnego to IMO najmocniejsza część w tym mocnym zbiorku. Mroczne, duszne, głęboko chrześcijańskie Filipiny. W tej zielono-szarej scenerii pewien młodzieniec wiedzie pożałowania godne życie. Podkochuje się w dziewczynie z pracy, ale nie potrafi nic z tym zrobić, a wręcz wychodzi na upiornego typa. W domu czeka na niego chora matka. Opiekowanie się nią doprowadza chłopaka do skrajności, a może na granice obłędu? Z odsieczą przychodzi... Najświętsza Panienka? Tak, w tym epizodzie (zdradza to opis, nie spoiluje) straszy objawienie maryjne. I to jak! Świetnie i w odpowiednio zwolnionym tempie ukazano przytłoczenie codziennością prowadzące umysł w mroczne rejony, a aktor grający główną postać jest niezwykle przekonujący, pod koniec autentycznie przeraża. Mamy też nietuzinkową oprawę muzyczną (pierwsze dwa "poważne" epizody z listy udźwiękowieniem wchodzą w typowe rejony) oraz świetną wizualizacje, z paroma ciekawymi efektami specjalnymi i przegenialnym kostiumem azjatyckiej inkarnacji Bogurodzicy. Ktoś czepialski powiedziałby, że oś fabuły jest dość banalna - ale realizacja to dzieło sztuki w pigułce. W dodatku autentycznie wywołujące nieprzyjemne odczucia, jak na tego typu horror przystało.
Horror ludowy, psychologiczny, groteskowy oraz religijny. Aż dziw, że tylko na potrzeby Internetu przygotowano tak kompletne, wysmakowane kawałki grozy. Trzy ambitne krótkie formy i Iguchi (no, jego nie da się łatwo zaklasyfikować). Pełny przegląd tego, co Orient ma w horrorze do zaoferowania - jest mistycyzm, ekstremalność, operowanie atmosferą, przeplatanie się świata boleśnie realnego i ponadnaturalnego, społeczne i indywidualne konteksty oraz ten nieuchwytny "duch", który mimo dzielących je różnic jest tym, co cenię sobie w kinematografiach azjatyckich. Justin Lin trafił w dziesiątkę z takim prezentem na Halloween, promując przy okazji najbardziej obiecujące twarze horrorowej Azji. Dużo lepszego zbioru opowieści grozy za darmo w Sieci nie uświadczycie, jedyna poważna wada to fakt, że zaproszono tylko czterech reżyserów. Ja błagam o więcej. W niedosycie może warto przychylnie przyjrzeć się reszcie oferty YOMYOMF - pierwsze wrażenie tym cyklem zrobili na mnie fenomenalne. Tym bardziej zachęca fakt, że poświęcają oni cały październik na obchodzenie Halloween. Akurat można zacząć szperać w oczekiwaniu na Święto Duchów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz