środa, 26 października 2011

Halloween Countdown: rokendrolowe piekiełko


Pozostańmy w temacie produkcji sieciowych za którymi stoją serwisy z branży filmikowej. Swoją własną, rzecz oczywista halloweenową produkcję postanowiło bowiem puścić w obieg Vevo. Tak, chodzi ten podczepiony pod YouTube teledyskowy niby-serwis (ok, jest to oddzielny byt, ale tylko w krajach anglojęzycznych), który internetowym oglądaczom powinien się kojarzyć przede wszystkim ze słowem fuck. Hasło FUCK VEVO pojawia się bowiem pod filmami spod znaku tej usługi z przerażającą częstotliwością, wrzucane w komenty zarówno przez pojedynczych niezadowolonych, jak i podsyłaczy łańcuszków wszelakich. Cóż, Internet nie lubi, jak korporacje i takie tam podbierają mu dobre pomysły i miejsca do wrzucania wszystkiego, co popadnie. Nie przeczę, Vevo ma szereg irytujących wad (cenzura, ramki z reklamami, blokady regionalne i przede wszystkim to, że teledyski akurat tej marki zdają się często ładować jakoś dziwnie), ale nie o tym ten artykuł. Tematem jest serialik, który Vevo wzięło po skrzydła. I jest to temat trochę nietypowy. Nie dlatego, że związany ze Świętem Duchów, bo wcale nie jest to horror... choć zamierza wokół konwencji oscylować. Nietypowy, bo to musical (czego cholera można by się spodziewać, w końcu firmuje to ZŁO od teledysków). Nie twierdzę, że sieciowy serial muzyczny to jakaś rzadka bestia i niezbadane terytoria. Chodzi raczej o to, kto i jak to dziełko zrobił.

A dokładniej, że jest to musical... punkowy. Kalifornijsko punkowy, jeśli mamy być precyzyjni. No bo jak nazwać rzecz, która powstała jako autorski projekt wokalisty i gitarzysty Rancid, Tima Armstronga. W którym występuje, przynajmniej w pierwszym odcinku, Lars Frederiksen, drugi członek tej kapeli, wespół z Davey'em Havokiem z AFI (ok, tutaj punkowość może być nieco dyskusyjna). Oczywiście, znając i kochając drugi ważny projekt Armstronga, zarąbisty Transplants, spodziewałem się od razu, że muza będzie raczej wielogatunkowa. Eklektyczna, jak kto woli. Ale to hasło "punkowy musical online", w dodatku w konotacji z horrorem i Rancid, sprawiło, że natychmiast zacząłem szperać. Powody? Po pierwsze robi to gość, którego lubię i który mniej więcej nie zrobił nigdy nic specjalnie rozczarowującego (i to wliczając kolaborowanie z Pink, Gwen Stefani i kanadyjskim nastoletnimi gwiazdeczkami), a więc można się spodziewać, że esencja, czyli songi, będą co najmniej przyzwoite. Po drugie, lubię dziwne pomysły na musicale (że lubię musicale same w sobie pewnie jeszcze nie wspominałem, ale dla mnie to oczywistość, bo każdy lubić powinien i już). Od takich w typie Repo  (i tak, jak dostaje takie numery w wykonaniu Anthony'ego Stewarta Heada to mogę nawet przeboleć fakt, że całość jest ewidentnie materiałem masturbacyjnym dla bladolico-czarnopaznokciowej młodzieży. A nawet TO. Brrr...) do takich w rodzaju Reefer Madness. Lubię też horrorowe musicale, a tych jest wcale niemało. Więc jeśli ktoś oferuje mi musical, będący w dodatku rokendrolową (quasi)horrorową antologią, to generalnie na pewno to obejrzę. I pewnie wiele osób też chętnie. Co prawda do sieciowych musicali nie jestem raczej fanem (wyłączając wiadomą produkcję Whedona i ten fragment, w którym Felicia Day śpiewa nimfomańsko i mówi, że nie jest raczej fanką seciowych musicali), ale nie ma co się uprzedzać na zaś.

No to jazda.



Zaczyna się fajnie, bo pomysł z wykorzystaniem resoraków to niezła opcja. Potem orientujemy się, że w istocie punkowo jest całkiem, całkiem. Od narracji zachrypniętym głosem Armstronga, który robi tu za gospodarza show (imitowany cockney w pakiecie) do ilości faków na milisekundę (czyżby Vevo odreagowywało cenzurowanie raperów?). Pierwsze dwa songi w dodatku dwoją się i troją, żeby pokazać nam, że korporacyjny prezio to zły koleś, a trzecia opiewa fakt, że klasa robotnicza ma wszystko, czego w życiu potrzeba. Ten na początku, promujący przedsięwzięcie, jest całkiem chwytliwy, a ten ostatni dziwny, bo śpiewa go dziad prosektoryjny z oryginalnego CSI (nie, nie tego z Memetycznym Rudym Półbogiem)... głosem Armstronga. Na szczęście zanim zrobi się agitkowo, przechodzimy do mięska, bo winda wioząca biznesowego niegodziwca nagle leci w dół po urwaniu się kabla (przy wtórze rozstrojonych organków, a jak!) i pan ląduje w... Piekle. Dalszej fabuły nie zdradzę, ale powiem, że kończy się... kurde morałem. I to takim łopatologicznym. Wiem, że pankowcy to proste chłopaki, ale naprawdę, daleko temu stwierdzeniu oczywistości, które o zgrozo jest sensem historyjki, do Ulicy Sezamkowej w wersji dla rockowych degeneratów nie jest.



Wrażenia? Czego tu nie było! Naprawdę, upchnęli w ten pierwszy odcinek sporo. Zabawę z Boską Komedią. Dużo całkiem fajnych piosenek (dominują klimaty złotych lat rokendrola). Przerysowanego diabła z wizerunkiem retro alfonsa w różowym garniturze. Rozkosznie, hmm, psychobilly animację. Samochody w najlepszym starym stylu. Nowoorleańską orkiestrę (zaraz, zaraz... to było Fishbone! Yay!). Szkieletora z przepaską na oku. Laski w strojach z lat pięćdziesiątych. Laski w lateksach (ew. gumach) i maskach gazowych. Seksowne anioły. Ogólnie sporo ładnych dziewczyn. Dodać numery taneczne i wychodzi z tego kolorowy chaos. Od razu mówię, treści w nim niewiele, chyba, że komuś wystarczy wspominana wcześniej prosta przewrotność finału z morałem. Ale... całkiem nieźle się to ogląda, jak się już odpuści szukanie w tym czegoś innego, niż uciech dla oczu. I w kategorii czysto estetycznej raczej to kupuję. Nie, żeby zaistniała tu spójność, raczej mamy do czynienia ze wrzucaniem wszystkiego, co się Timowi akurat spodobało i ogólnie zajebistego. I jak się to ogląda drugi raz, to ma się wrażenie, że akurat ta mieszanka naiwności, nieodzownego kiczu, wulgarności, muzyczki, dziwności przedsięwzięcia i pozytywnych wibracji jest strasznie sympatyczna. Dość unikalne jak na Sieć, i może w ogóle, tak przy okazji. W dobrym odbiorze pomaga fakt, że wizualnie  i dźwiękowo wykonano to sporo ponad możliwości zwykłego serialu sieciowego, widać, że kaski jednak trochę w to włożono. Fakt, aktorstwo starych punków jest raczej, ekhem, specyficzne, powiedzmy, ale, że narracja składa się w większości z piosenek, można przymknąć oko.

Nadmienię też, że poza staroszkolnie rockową wizją Piekła, horrorowych motywów w pilotażowym odcinku raczej się nie uświadczy nadmiaru. Ale od tego są trailery. Ten poniżej pokazuje nam, że będzie nieodzowna krew, zombie, cmentarze i golizna, pełna klasa B, czyli obecność w tym zestawieniu nadal uzasadniona.



Jest też song z nadchodzącego epizodu i trzeba przyznać, jest stylowy bardzo bardzo. Mamy potwora z Irokezem, wskrzeszanego przez szaloną doktor Frankenstein, a tekst piosenki narzuca mocno lesbijski podtekst. Czyli wychodzi, że czekam na następne odcinki.



Tim Timebomb's ROCKNROLL THEATER na pewno będzie polaryzował odbiorców i generował ambiwalentne odczucia. Ale mnie to w sumie mało obchodzi, dostałem relaksacyjną pożywkę dla oka i ucha. Dla mnie wystarczy. Odbiór odbiorem, ale miło, że takie rzeczy powstają i, że są lubiane (na Facebooku chwalą się dojściem do pierwszego miejsca w jakiejś dziennej liście muzycznych "ściągów"), i że ZŁO promuje takie rzeczy akurat, a nie coś bliższego modom. Ha, ale znalazłem łyżkę dziegciu, coby nie słodzić za bardzo. Kto wpadł na pomysł, żeby odcinki dzielić na krótkie części? Ciągłe przerywanie oglądania zdecydowanie ssie. No, i tu mógłbym powiedzieć FUCK VEVO, czyniąc zadość netowej tradycji, ale po co. Polecam miłośnikom takich dziwnostek i w ramach odprężenia umysłu w klimacie wiadomego święta.

P.s.
Zauważyliście, że chyba pobiłem rekord w ilości ekspozycji złych nawyków, czyli a) nawiasów b) hiperłącz. Nie ma jak zirytować czytelników na koniec dnia :).


2 komentarze:

Ola pisze...

Ooo, nice! Trochę w warstwie muzycznej jak RHS, ale z atkim fajnym twistem.

M.Bizzare pisze...

No tak, Armstrong deklarował, że RHS to jedna z głównych inspiracji, ale to tak szybko staje się jasne, że pozwoliłem sobie nie wspominać :)